Ślązak, któremu też się udało
Kazimierz Kutz ubóstwiał artystyczne i towarzyskie prowokacje, przez lata był euforycznym ich producentem. W lutym zbliżającego się roku skończyłby 90 lat. Ponad 60 z nich naznaczonych było imponującą i zarazem burzliwą karierą filmową, teatralną i polityczną. Kilka dni temu ten szlak na ziemskim padole zwieńczył doktorat honoris causa Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. Szkoły, od której wszystko się zaczęło. Ostatnia perła w jego koronie. Sam już nie mógł jej odebrać.
Kutzowisko
Już jako polityk zwykł mawiać: – Dla Śląska można zrobić coś dobrego tylko wtedy, kiedy się stąd wyjedzie! – tym samym wsadzał kij w śląskie mrowisko. Kutza na Śląsku albo się kocha, albo nienawidzi – uczuć chłodnych nie odnotowano.
Na początku nowego stulecia prezentowaliśmy w POLITYCE cykl podróżniczy, w którym znane postacie opowiadały o swoich magicznych miejscach na ziemi. Z Kutzem, wicemarszałkiem Senatu V kadencji, włóczyliśmy się po Śląsku. W połowie 2002 r. powstały „Powroty Hanysa” (POLITYKA 26/2002). – Jaki to twój Śląsk! Dawno rozsiadłeś się w Warszawie, zapraszają cię na salony…Teraz, Kaziu, to ty jesteś panisko!
Oberwałem kuksańca.
– Jaśku, ja jestem synek ze Ślonska. I taki umrę. A to wszystko dookoła to moje kutzowisko.
I tak żeśmy się przemawiali. Słuchałem, nagrywałem i podawałem dalej... Przemierzając tę „śląską pętlę”, teraz już sam, zacznę od jego wspomnienia Lipin.
– Kawałek „Perły w koronie” kręciłem w Lipinach, zapyziałej dzielnicy Świętochłowic, najbardziej zdegradowanym wówczas miejscu na Śląsku. Statystami, grającymi przedwojennych bezrobotnych, było „plemię”, liczące chyba ze sto osób, żyjące w norach wygrzebanych w górujących nad domami hałdach i w budach skleconych z byle czego. Wszyscy byli uzależnieni od denaturatu – nazywali go „bryną” albo „SS – likierem”. Gardła mieli tak przepalone, że wydobywał się z nich tylko ciężki szept. Brynę przepuszczali przez bułkę, żeby potem było czym zagryźć.
Kiedy dostali marne pieniądze za film, przyszli podziękować i wykrztusili: „Panie Kutz, wyście som dla nos Panym Bogiym. My wczora genau porachowali, wiela my u pana zarobiyli, i wyszło nom w przeliczeniu na nasz SS – likier, że mogymy pić przez piyńćset lot”. A ja w domu ryczałem z wściekłości: co, kurwa, zrobiono z moim Śląskiem?
Zaglądam jeszcze czasami do Lipin. Trochę hałd rozebrano, inne się zazieleniły, po „plemieniu” nie ma śladu. Może wymarło, może wryło się w inne hałdy, minęło przecież 30 lat. Poza tym nic się nie zmieniło. Tu czas stanął w miejscu – zatrzymał się gdzieś w latach 20. Zamarł. Jak prawie na całym Śląsku. Z takiego Śląska uciekłem, ale jestem stąd, pamiętaj, Jasiek...
Na kutzowisku wiele się działo. – Panie generale, gdyby zechciał pan tu, do kamery, przekazać przyszłym pokoleniom swoją najważniejszą prawdę życiową? – takie pytanie zadał Kutz ponad 40 lat temu Jerzemu Ziętkowi, legendarnemu wojewodzie śląskiemu, który z urzędowania zrobił swoistą dziedzinę sztuki. Kręcił wtedy film dokumentalny „Człowiek z laską” o odchodzącym na emeryturę wojewodzie. Ziętek miał wówczas 75 lat, ale czuł się znakomicie, mógł i chciał jeszcze pracować – musiał jednak odejść na polecenie Zdzisława Grudnia, w tamtych latach absolutnego partyjnego władcy województwa. Dla Ziętka Kutz zarezerwował w sercu uczucia synowskie, prosił go też o świadkowanie na swoim drugim ślubie, z Małgorzatą Gilert, solistką zespołu „Śląsk”.
– Ziętek był postacią wielką i tragicznie dotkniętą przez los, spodziewałem się więc głębokiej refleksji – wspominał Kutz.
Czytaj także: Wszystko przez ten Śląsk
Kac Kutza
W oko kamery patrzył powstaniec śląski, w pierwszych latach niepodległości sojusznik Wojciecha Korfantego, dyktatora III powstania, które utorowało drogę Śląska do Polski. Potem się go wyparł i dla kariery związał z sanacyjnym wojewodą Michałem Grażyńskim. Przed Kutzem siedział przedwojenny burmistrz Radzionkowa, więzień sowieckich łagrów i oficer polityczny ludowego wojska. Człowiek, którego po wojnie partyjne władze próbowały zmusić do samobójstwa, i ojciec dzieci, które w tajemniczych okolicznościach targnęły się na życie. Wojewoda, który omijał bzdurne przepisy, bo – powtarzał – najważniejszym dla niego prawem są potrzeby ludzi.
To jemu premier Cyrankiewicz życzył na imieninach 200 lat życia, żeby miał czas odsiedzieć wyroki, które mu się należą za notoryczne łamanie prawa: – Stary, jak go nazywałem, mrugnął i walnął po swojemu: Kutz, jedno, co wiym na pewno, ale to blank na pewno, to to, że piwo jest na kaca nojlepsze.
Kutz nie ukończył filmu o Ziętku – ta sprawa tkwiła w nim jak drzazga, której nie da się już wyjąć. Była jak wieczny kac, którego nie da się już wyleczyć. W ostatnim dniu urzędowania pytał ludzi, którzy przyszli pożegnać wojewodę, co o nim myślą. Wtedy jeden z partyjnych działaczy wyznał: – To Ślązak, któremu się udało! – przypominał Kutz. – W tym właśnie momencie uświadomiłem sobie, jak mało jest Ślązaków, którym się udało, i na jakie dno zepchnięto nas po wojnie.
O tym, że Kutz jest z kamerą u Ziętka, dowiedział się Grudzień.
– Stary odebrał telefon, potem kiwnął na mnie: Kutz, dzwonili od tego, tu szpetnie zaklął, że idzie do mnie z kwiatami. A ja za nic nie chcę się z nim fotografować. Błyskawicznie zwinąłem ekipę. Potem Stary powiedział mi, że Grudzień wyszedł wściekły.
Po kilku dniach zadzwonił Mariusz Walter – „Człowiek z laską” kręcony był na zamówienie telewizji – że dostał polecenie od prezesa, aby przerwać film. Taśmy wylądowały w archiwum, choć na siłę można było dokument o Ziętku pociągnąć.
Ale to był czas, kiedy po „Soli ziemi czarnej” i „Perle w koronie” Kutz przymierzał się do trzeciej części swojej śląskiej sagi – „Paciorków jednego różańca”. – Grudzień to była mściwa bestia, obawiałem się, że mi zablokuje „Paciorki”, a był w stanie to zrobić.
Tego kaca po Ziętku, który zmarł w 1985 r., Kutz próbował wyleczyć już po opuszczeniu Śląska. Na początku 1987 r. opublikował w POLITYCE szkic o Jorgu, w którym opowiedział nieukończony film. „Człowiek, któremu się udało” – choć był to czas, kiedy socjalizm wpadł już w swój historyczny zakręt, to materiał Kutza o Ziętku i wplecione w nim prawdy o Śląsku wywołały polityczną burzę. Na autora i POLITYKĘ leciały gromy. Tylko Stefan Kisielewski zachwycał się tą opowieścią w „Tygodniku Powszechnym”, co, rzecz jasna, było dodatkową wodą na młyn twardogłowych. Z najcięższego działa strzelała wówczas „Kultura” kierowana przez Witolda Nawrockiego, z grubej rury także walił „Żołnierz Wolności”. Ta reakcja była najlepszym dowodem na to, że w latach 70. „Człowiek z laską” nie miał żadnych szans na premierę w ówczesnej telewizji. Kac Kutza nie miał więc racji bytu. Z drugiej strony wiadomo wszak, jak trudno się go pozbyć.
Wielki świat
W plebiscycie na stu najwybitniejszych Ślązaków i Zagłębiaków XX w. zwyciężył Wojciech Korfanty, tuż za nim uplasował się Ziętek, na trzecim miejscu zasiadł Kutz. Pierwszy wśród żyjących.
– To najwięksi współcześni Ślązacy i moi duchowi ojcowie – tak Kutz oceniał na gorąco dwa pierwsze miejsca. Nie krył zaskoczenia swoją trzecią pozycją: – Nigdy nie spodziewałem się, że ja, chłopak z Szopienic, dostanę się tak wysoko!
I nie było to udawane zdziwienie. Kutz wiedział bowiem, że na dzisiejszym Śląsku wzbudza skrajne emocje: od gorącego podziwu po lodowatą niechęć. Dla jednych to Ślązak, któremu też się udało, inni przypinają mu etykietę „dyżurnego Ślązaka w Warszawie”, który wypiął się na Śląsk, a wpada tu tylko po to, żeby zbijać kapitał polityczny.
– Żyjemy w takim kraju, w którym chcąc coś dobrego zrobić dla siebie i Śląska, to trzeba najpierw ze Śląska wyjechać – mówił Kutz. Właśnie za takie swoje prawdy Kutzowi przybywało wrogów.
Czytaj także: 95 lat temu Polska objęła Śląsk
W 1949 r. wyjechał do szkoły filmowej w Łodzi w przekonaniu, że opuszcza Śląsk na zawsze. Słynął z pracowitości, uczył się po 18 godzin dziennie. Nie miał wyboru. – Musiałem się utrzymać w szkole, powrót do Szopienic wsadziłby mnie w stare śląskie koleiny – wspominał. Kopalnia, huta, kolej. – To był typowy świat dla Ślązaka.
W Łodzi miał szczęście. Andrzej Wajda wziął go w 1954 r. na asystenta przy „Pokoleniu”. Udział w pokoleniowym debiucie stał się dla Kazia życiową trampoliną. Rok później został drugim reżyserem przy „Kanale” – po premierze w 1957 r. był już na filmowej fali.
– To był dobry czas na zagospodarowanie się w tym środowisku – opowiadał. Znalazło się więcej pieniędzy na filmy, właśnie wtedy zawiązywały się zespoły filmowe: – Było bardzo dużo pól do obsadzenia.
Zadebiutował „Krzyżem Walecznych” w 1959 r., a w następnym roku miał już gotowy obraz „Nikt nie woła”, wielce skandalizujący film jak na tamte czasy, przesycony erotyzmem: – Dopuściłem się prowokacji artystycznej, to jeden z najważniejszych filmów w karierze – oceniał po latach. – Dwa pierwsze filmy ustawiły mnie w naszym filmowym wielkim świecie.
Do 1967 r. Kutz nakręcił sześć filmów: od „Ludzi z pociągu” po „Skok”. I wyreżyserował siedem sztuk teatralnych: od „Śmierci gubernatora” po „Savonarolę”. Szedł jak burza.
I nagle stanął pod ścianą: – To był kryzys chłopca, któremu zbyt dobrze i szybko wszystko się powiodło – mówił reżyser. Kryzys warszawski. Był hołubiony przez środowisko, przylgnął do pisarzy, którzy zawsze go fascynowali, zaczął lekko żyć: – Lenistwo, towarzystwo, romanse, spatify, alkohol – wyliczał. – Niby coś robiłem, ale nie miało to już wcześniejszego artystycznego parcia, nie miało ambicji.
Kutz mówił, że z tego kryzysu wyciągnął go starszy brat Henryk. Pod koniec wojny wzięty do Wehrmachtu, za demonstrowanie polskości trafia do karnej kompanii, a z nią na front wschodni. Z wojny wraca potrzaskany fizycznie i psychicznie: – Stworzył swój system filozoficzny, który miał mu pomóc w odpowiedzi na pytanie, kim my Ślązacy naprawdę jesteśmy, jeżeli od wszystkich dostajemy w dupę? Przyjechał do mnie do Warszawy, kiedy ja już czułem rodzaj osierocenia, kiedy dojrzewała u mnie myśl, żeby wrócić do korzeni i sprostać temu bawołowi, któremu na imię Śląsk. Zobaczył, w jakim jestem stanie, i kazał mi się spakować.
W innym świetle powrót Kutza na Śląsk widział Tadeusz Konwicki. Z Kutzem i Stanisławem Dygatem żyli w wielkiej przyjaźni, która stopniowo zaczęła się schładzać, aż pękła jak mydlana bańka. W wydanej ćwierć wieku temu książce o Kutzu – „Z dołu widać inaczej” Elżbiety Baniewicz – Konwicki przypomniał artykuł Kutza opublikowany w czerwcu 1968 r. w „Ekranie”, w którym potępiał tamtejszy etap polskiej kinematografii. Znalazło się tam też zdanie poświęcone kierownikom literackim w zespołach filmowych, którzy nic nie robią, tylko załatwiają swoje interesiki. Po Marcu rozbity został zespół „Kadr”, którego Konwicki był literackim kierownikiem – musiał więc tę ocenę odnieść do siebie.
„Kazio Kutz poszedł własną drogą – powiedział Konwicki – i wyjechał na Śląsk. I co ja obserwowałem? Moczarowcy potrzebowali jakiegoś symbolu w filmie, jakiegoś chrześcijanina skrzywdzonego przez Żydów. Człowieka z ludu, którego wykończyła czy uniemożliwiła karierę »warszawka«”.
Kutza wielce zabolały te słowa – w zamieszczonym na końcu książki aneksie, w osobistej i emocjonalnej odpowiedzi napisał, że Konwicki „pomylił moją osobę z Porębą”. W każdym razie drogi Konwickiego i Kutza rozeszły się na blisko 20 lat. W wydanym w 1999 r. filmowym alfabecie „Klapsy i ścinki” przy haśle „Konwicki” Kutz dopisał PS. „Spotkaliśmy się znienacka ongiś w Krakowie na sympozjum pisarzy regionów Europy. Tadeusz – bezpośrednio po oficjalnych przemówieniach – podszedł do mnie i powiedział: »To bez sensu, abyśmy się na siebie gniewali«. Potwierdziłem jego zdanie i rzuciliśmy się sobie w objęcia”.
Na śląskiej scenie
W marcu 1970 r. miała miejsce premiera „Soli ziemi czarnej”. Film zrobił wrażenie na Śląsku i w całym kraju. Wszystko już o „Soli” napisano i powiedziano: że film się reżyserowi przyśnił, że Kutz odnalazł w nim swoje korzenie, że Polska dowiedziała się, iż Górny Śląsk nie trafił do niej w ramach jakichś reparacji wojennych, tylko w wyniku powstań, w których Ślązacy krwawo się o Polskę bili.
– To był przełom w moim życiu, pokonałem jeden z największych artystycznych zakrętów, wreszcie urodziłem to śląskie jajo – radował się Kutz.
Śląsk na powrót przytulił go do serca, jak marnotrawnego syna. Stanął na czele nowego Zespołu Filmowego „Silesia”. Lata 70. otworzył „Perłą w koronie” (1971 r.), a zamknął „Paciorkami jednego różańca” (1980 r.). Za pierwszej Solidarności Kazio rzucił się w wir spraw społecznych. Przewodniczył Porozumieniu Środowisk Twórczych, jego felietony w „Panoramie” zmierzały się ze śląską rzeczywistością, proponował reformę katowickiej telewizji – 13 grudnia 1981 r. był na Kongresie Kultury w Warszawie. Następnego dnia został internowany jako jedyny polski reżyser.
– Do dziś nie wiem, dlaczego znalazłem się w czołówce wrogów ustroju – mówił Kutz. Pewnie za całokształt: – Pewnie miejscowe kacyki uznały, że zagrażam ich władzy.
So aresztach szukała go żona Iwona. Raz milicja kierowała ją do Raciborza, raz Jastrzębia, raz gdzieś tam...
– Wracała z niczym, wariowała w domu, te ubeki, skurwysyny, bawiły się nią jak kot z myszą – jeszcze po latach wściekał się Kutz. A tymczasem siedział w wojewódzkiej komendzie, kilkaset metrów od domu. Do tego doszła przygnębiająca wiadomość o śmierci górników na „Wujku”.
– W rezultacie Iwona poroniła nasze pierwsze dziecko. Wtedy właściwie nie chciało mi się już żyć. Zmagałem się z samobójczymi myślami.
Czarę goryczy dopełniło zwolnienie w stanie wojennym z Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego – od 1979 r. wykładał tam reżyserię. Pretekstem okazał się… brak dyplomu reżyserskiego.
– W ostatniej chwili zadziałał u mnie instynkt szczura: uciekaj albo zginiesz – wspominał. W 1983 r. Kutzowie przeprowadzili się do Warszawy. Trzy lata później Kazimierz został wykładowcą w PWST w Krakowie, gdzie jego dyplom nie był potrzebny.
– Patrz, Jasiu, tylko 80 km od Katowic, a już inny świat – opowiadał mi na krakowskim rynku. Spieraliśmy się wtedy dość ostro o różne sprawy, które widzieliśmy inaczej. W 1990 r. Andrzej Drawicz mianował go dyrektorem Krakowskiego Ośrodka Telewizji.
Spotkaliśmy się ponownie na Śląsku w latach 90., kiedy Kutz pojawił się tu znowu, żeby nakręcić film o „Wujku”. Uznał, co było dla mnie nadzwyczajnie ważne, że warto wesprzeć się w scenariuszu „Śmierci jak kromka chleba” na mojej wcześniej wydanej książce „Rozstrzelana kopalnia” (w 1991 r., w trakcie pisania, przekazywałem Kazimierzowi jej maszynopisy).
Premiera filmu miała miejsce w 1994 r. – a zaraz po niej Kutz zrobił „Zawróconego”. – Tym filmem chciałem wyrzucić z siebie solidarnościowe uniesienie i nabrać potrzebnego do życia i twórczości dystansu.
Czytaj także: Laurka dla Kazimierza Kutza na 85-lecie
Język cięty
Kutz pewnie nie zostałby aż trzecim Ślązakiem XX w., gdyby nie zajął się polityką. Co trzeba zrobić, żeby ci z Warszawy zaczęli wreszcie zauważać problemy Śląska? – zapytano niegdyś Kutza na spotkaniu w Radzionkowie, a więc w politycznej kolebce Ziętka.
To było standardowe pytanie, jakie od 1997 r. wyborcy zadawali Kutzowi politykowi, kiedy, za namową Leszka Balcerowicza, „objął tekę” śląskiego senatora. Sam twierdził, że na tej scenie znalazł się tylko dla dobra Śląska, bo polityką jako taką się brzydzi. Ostatnia odpowiedź na pytanie z pretensjami do stolicy, jakie często rozlegają się tu, na Śląsku, raczej nie była wyszukana:
– Trzeba mieć ich w dupie! – radził dosadnie radzionkowskiemu elektoratowi, już jako wicemarszałek Senatu.
Śląsk, w swoim stylu, porównywał do wydojonej doszczętnie, do ostatniej kropli mleka krowy, która padła i ledwie już zipie. A padliną nikt się wszak nie przejmuje. Polska jest za biedna, żeby zafundować tej krowie potrzebne leki: – Śląsk może liczyć tylko na siebie i własną zaradność – przekonywał. Apelował do Ślązaków, żeby się kształcili i nie wchodzili w rodzinne koleiny. – Bo oni nam nie pomogą! Już Bruksela będzie nam bardziej przyjazna niż Warszawa.
Kutz od 20 lat już wówczas mieszkał w Warszawie, więc warto wiedzieć, kim dla niego byli ci „oni”. Próbował ich wskazać we wrześniu 2004 r. po negatywnie ocenionej przez władze demonstracji górników w stolicy („GW”): „Dla elit Śląsk to plebs, którego najlepiej byłoby się pozbyć. Na dnie stosunku do górników i Śląska leży pogarda. Czuję ją. Oni tu liczą wybite szyby w ministerstwach, a nie słyszą śląskiego krzyku rozpaczy. Dla nich motłoch przyszedł i nasrał do salonu” – tak skomentował uliczne przepychanki na stołecznych ulicach.
Za takie słowa Kutz zbierał na Śląsku duże brawa. Jawił się Pierwszym Sprawiedliwym, który stanął w obronie prawdziwych i wydumanych krzywd Ślązaków. Ludzie to kupują, władze już mniej. Kutz załazi im za skórę, mówiąc, że Katowice na kilometr zajeżdżają paskudnym prowincjonalizmem: – Rangę europejskich miast mierzy się dzisiaj liczbą teatrów, muzeów i przyzwoitych stadionów – powtarzał i tymi słowami znowu wsadzał kij w nasze mrowisko. (To były lata Kutza goryczy – przypomnę – kiedy miasto nawet nie marzyło o nowej siedzibie Muzeum Śląskiego, przepięknym dziś gmachu Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, nowym Stadionie Śląskim w Parku Śląskim…).
– A łożenie na teatr to dla katowickich władz niepotrzebny zbytek. Tylko czego wymagać od ludzi wychowanych na święcie „Trybuny Robotniczej” i festynach z piwem i krupniokami?! – pytał na początku wieku.
Wtedy władze samorządowe chwaliły się w obecności Kutza osiągnięciami drogowymi. Katowice przecina autostrada, a niebawem dojdzie droga szybkiego ruchu, więc z jednego końca miasta na drugi można przejechać w kilkanaście minut, a będzie jeszcze szybciej: – To dobrze! – pochwalił Kaziu w swoim stylu. – Bo w drodze z Krakowa do Wrocławia i z powrotem nie ma zupełnie po co w Katowicach się zatrzymywać.
W drodze do przyjaciół
W ostatnich latach wpadając na Śląsk Kutz narzekał, że brakuje mu przyjaciół? Kogo masz na myśli? – pytałem.
– Jak tylko mogę, to wpadam na cmentarz do Zbyszka Cybulskiego. Trochę powspominamy. Był safandułowatym przyjacielem. Kiedyś jechaliśmy na święta do Katowic. Zbychu miał wielką słabość do kobiet, zresztą jak ja, ale nie był klasycznym amantem, na jakiego pozował, bo jego erotyzm był bardziej gawędziarski. W przedziale spotkaliśmy dorodną panienkę, do której od razu zaczął się dobierać. A że był krótkowidzem, a pora była nocna, to wymanewrowałem dziewczynę i podsunąłem mu swoje dłonie. Obcałowywał je prawie przez całą drogę i tak pięknie szeptał o miłości.
Kumplowaliśmy się z Bobkiem Kobielą. Kiedyś Zbyszek dorwał mnie w Katowicach i poirytowany zaciągnął do hali parkowej, żeby pokazać upadek przyjaciela. A Bobek akurat chałturzył i walił jakiś monolog do telefonu z urwanym drutem. Zbyszek przez szczelinę w kulisach pokazywał palcem Kobielę i pienił się: taki talent, największy po wojnie aktorski talent, a tak się rozdrabnia, tak marnuje. To on ma talent, nie ja... Pomstował coraz bardziej, szept zmienił w donośny głos, no i zagłuszył Bobka.
Widziałem Zbyszka dwa tygodnie przed śmiercią.
Brakuje mi na Śląsku przyjaciół. Choćby Andrzeja Czeczota, którego stan wojenny wygnał jeszcze dalej niż mnie – aż do Ameryki. Był sąsiadem w Milówce i kumplem do wszystkiego. Wróg ludu internowany w samych skarpetach w mroźny dzień. Ryszard Filipski wytoczył mu proces za słynny rysunek w „Przeglądzie Tygodniowym”. Kiedyś w Katowicach odbywał się festiwal studenckich etiud – do domu, na jakieś oceny, zaprosiłem Iredyńskiego, Andermana, no i Porębę. Wpadł Czeczot. Przywitał się, ale Poręba nie chciał podać mu ręki: – No i słusznie – skwitował Andrzej. – Pan jest dla mnie chujem, a jak wiadomo, chuj rąk nie posiada. (Andrzej Czeczot w latach 1982–97 mieszkał w USA – zmarł w Warszawie w 2012 r.).
Moim szopienickim sąsiadem był Janusz Sidło, wtedy jeszcze Reinhold. Był najlepszy w wojnie na kamienie, nazywaliśmy je goziolami, toczonej przez całe dzieciństwo z gorolami zza Brynicy. Krew się lała gęsto. Potem, jak wziął do ręki oszczep, to z miejsca rzucił ponad 50 metrów! Kiedy już rzucał powyżej 80 metrów, to zapytałem go, czy machnąłby 100 metrów? Pewnie tak, odpowiedział, ale tego nie zrobię, bo wszyscy będą chcieli, abym bez przerwy rzucał stówę, a tego się nie da! A z osiemdziesiątką mogę iść przez życie. Typowy Ślązak, byle się nie wychylać i mieć święty spokój. Z takim właśnie myśleniem walczyłem w filmach i próbowałem robić to w polityce.
Jak kręciłem w Lipinach „Perłę”, to kiedyś podeszli statyści, ci od denaturatu. Widać było, że przychodzą z ważnym problemem. Wreszcie któryś wyszeptał: – Panie Kutz, momy do was sprawa... No, słuchom was, chopy – zachęciłem. – Panie Kutz, wy sam tak wrzeszczycie przez te łone i słychać wos na piyńć kilometrów. Przez to momy do wos pytanie – czym pan, pieronie, płocze gardło?
Sam nie wiem, czy mnie jeszcze tak dobrze słychać?! – pytał w ostatnich latach Kutz. Dobrze, dla wielu za dobrze!
Żegnaj…
Cóż… Po naszym padole chodzą ludzie całkiem zwyczajni i ci niepowtarzalni. Ulepieni z innej gliny. Taki był Kazimierz Kutz, dla mnie najpierw przez długie lata Pan Kazimierz, a potem Kazimierz i wreszcie Kaziu. Czułem się zaszczycony, kiedy zechciał ze mną spędzać czas i dopuszczał do grona swoich przyjaciół, także w swojej górskiej chałupie. Mówił, że nie wierzy w niebo ani piekło. Czy życzyć mu na dalszą drogę, żeby się mylił? Sam nie wiem...
Może nawet już o tym wie, unosząc się lekko nad Prusowem szczytem, ugoszczony niebieskim klinem, którym uraczono go tam, w górze, żeby wreszcie pozbył się swego ziemskiego kaca… Kto wie.