Kevin Hart sam jest sobie winien: gdy ogłoszono, że będzie gospodarzem 91. gali nagród Akademii, internauci zrobili to, co dziś wydaje się standardową procedurą. Czyli przeczesali jego Twittera, gdzie znaleźli serię wyjątkowo homofobicznych tweetów. Hart pisał m.in., że gdyby przyłapał syna na zabawie lalkami, połamałby mu ręce. Komik nie mógł się usprawiedliwiać „niewybrednymi żartami” czy „chęcią przyciągnięcia uwagi”. Jego wpisy szybko powiązano z wypowiedziami w wywiadach, w których zapewniał, że „nie jest antygejowski”, ale i stwierdzał, że homoseksualizm syna uznałby za osobistą porażkę.
Dziwi, że producenci z NBC sami nie sprawdzili, komu oferują prowadzenie Oscarów, skoro każdy celebryta postawiony na świeczniku jest natychmiast prześwietlany przez internautów. Hart zmuszony był więc zrezygnować. Jak sam to ujął, nie chciałby odwracać uwagi od ceremonii.
Czytaj także: Oscary się zmienią. Dlaczego plany Akademii Filmowej budzą kontrowersje?
Prowadzenie gali Oscarów najgorszą fuchą w branży filmowej?
Pytanie: co teraz? Przed biurami NBC wcale nie ustawia się kolejka chętnych przejąć pałeczkę. Ba, wedle różnych doniesień wiele gwiazd zwyczajnie odmawia prowadzenia gali. Przykładem szalenie popularny w USA Dwayne „The Rock” Johnson.
Jak twierdzi „The Hollywood Reporter”, trudno o gorszą fuchę. Weźmy Złote Globy – atmosfera jest dużo luźniejsza, a prowadzącym pozwala się na więcej. Trzy występy w tej roli zaliczył np. Ricky Gervais, pozbawiony hamulców, otwarcie szydzący z celebrytów. Jest wreszcie duet Tina Fey i Amy Pohler, robiący furorę dzięki drapieżnemu poczuciu humoru. Nagrody Emmy też mają większy pazur.
Czytaj także: Złote Globy 2019 bez nominacji dla „Zimnej wojny”
Święto kino na poważnie i ze słabnącą oglądalnością
Tymczasem Oscary są nieco nadęte. Ma być „święto kina”, więc gwiazdy trzeba chwalić, nie wolno ich wyśmiewać. Od prowadzących oczekuje się, że będą nawiązywać do sytuacji politycznej (ale bez przesady) i bieżących problemów samej branży, takich jak niedoreprezentowanie mniejszości na listach z nominacjami, niedobór kobiet wśród walczących o statuetki za reżyserię czy akcje pokroju #MeToo. Wszystko trzeba podać na sztywno, poważnie, lekkim żartem. W ostatnich latach najbardziej rozbudowane skecze dotyczyły zamawiania pizzy na galę, wspólnych selfie czy wypadów do pobliskiego kina, by „zbliżyć się do fanów”.
A zarazem Oscary potrzebują gwiazdy w roli lidera, bo wyniki oglądalności mają coraz gorsze.
Hollywood zachwyca się sobą i... nudzi
A może wyniki są coraz gorsze, bo Oscary są takie mdłe? Ostatnim razem pazur pokazał Seth MacFarlane i oberwało mu się za to. W serii kuriozalnych artykułów zarzucano mu, że piosenką „We Saw Your Boobs” obraził aktorki, które w niej wystąpiły, czego dowodem było ich rzekome oburzenie w trakcie gali. Tyle że bohaterki utworu dobrowolnie wystąpiły w skeczu, a ich „gniewne reakcje” nagrano zawczasu. Paradoksalnie jedną z bardziej chwalonych prowadzących była Ellen DeGeneres, w zasadzie nijaka.
Najlepiej podejście do takich gal podsumowuje Ricky Gervais, który powtarza, że jako gospodarz stoi przed wyborem: próbować zadowolić kilka setek ludzi na widowni czy miliony przed telewizorami? Na Globach wybiera tych drugich, tymczasem Oscary od lat są festiwalem samozachwytu.
I dlatego nie jest ważne, kogo NBC obsadzi w roli prowadzącego. Nawet gdyby był to Trevor Noah, Stephen Colbert czy – jakimś cudem – John Oliver, to marne szanse, że będą mogli się wykazać. Co najwyżej poklepią celebrytów po pleckach.
Czytaj także: Zakłamane Hollywood