Artykuł w wersji audio
Bicie nowych, mocno wyśrubowanych rekordów frekwencyjnych przez „Czarną panterę”, „Player One” czy „Avengersów” może działać usypiająco na amerykański przemysł rozrywkowy, który wydaje się przeżywać kolejną złotą erę. Ale powodów do niepokoju jest wiele. W Ameryce i Kanadzie, krajach kluczowych dla rozwoju kultury masowej, wpływy ze sprzedaży biletów – głównego źródła dochodów branży filmowej – od kilku sezonów maleją. Gdyby nie chłonny rynek azjatycki z Chinami na czele, gdzie wedle statystyk otwiera się jeden multipleks dziennie, sytuacja wyglądałaby zatrważająco.
Również młodzi Europejczycy coraz częściej rezygnują ze spędzania wolnego czasu w salach projekcyjnych. Zamiast wydawać pieniądze na drogie bilety, popcorn i dojazd do położonego w centrum lub na peryferiach multipleksu, wolą oglądać filmy z rodziną lub ze znajomymi na kanapie u siebie w domu. Bo pojawienie się nowych potężnych graczy, takich jak platformy streamingowe Netflix, Amazon czy Hulu – z własną, bogatą i konkurencyjną ofertą skierowaną wyłącznie do dystrybucji przez internet – też wstrząsnęło branżą.
Szybka wojna streamingowa
W tym roku byliśmy świadkami swoistej gry sił pomiędzy kinem i streamingiem. Najpierw Cannes – najbardziej liczący się festiwal filmowy na świecie – weszło w konflikt z Netflixem, nie dopuszczając do konkursu ani jednego filmu wyprodukowanego przez tę platformę. Chodziło o to, że między premierą kinową a streamingiem filmu powinno, według zasad narzucanych przez festiwal, upłynąć 36 miesięcy. A skoro we Francji nie przewiduje się dystrybucji kinowej Netflixa, to na festiwalu nie powinno się promować pozycji z jego katalogu.
Podobny problem zaczyna mieć Amerykańska Akademia Filmowa: nagradzać takie produkcje Oscarami czy nie? Steven Spielberg uważa na przykład, że filmy Netflixa nie pasują do tego wyróżnienia, tylko do nagrody Emmy, bo „jeżeli ktoś decyduje się na format telewizyjny, to produkuje filmy telewizyjne”.
Tymczasem coraz więcej znakomitych filmów powstaje wyłącznie dzięki wsparciu finansowemu płatnych serwisów internetowych. I z roku na rok dotyczy to projektów coraz bardziej ambitnych: choćby wyprodukowanej przez Netflix czarno-białej „Romy”, opartej na przeżyciach z dzieciństwa meksykańskiego reżysera Alfonso Cuaróna. To swoisty test: film, który wejdzie i do streamingu, i do kin. I sprawdzi, czego chce masowa publiczność.
Opinie w środowisku są zresztą coraz mocniej podzielone. Martin Scorsese, odwrotnie do Spielberga, uważa, że przemysł filmowy naprawdę wylądował na rozdrożu. Jego zdaniem w przyszłości „mniej będzie tego, co uznajemy teraz za kino na ekranach multipleksów, a coraz więcej form audiowizualnych w mniejszych salach kinowych, w sieci oraz w przestrzeniach i okolicznościach, których nie mogę teraz przewidzieć” – pisał reżyser w liście otwartym do swojej córki Franceski. Bo Scorsese zdał sobie sprawę, że filmy, które jej pokazywał, które miały dla niego znaczenie, są zupełnie inne niż filmy, które ją ukształtują w przyszłości.
Zmiany w dystrybucji związane są z wyborami publiczności, a ta wyraźnie woli korzystać z platform streamingowych, z Netflixa, Amazon Plus czy HBO GO, oferujących wideo na życzenie. Z amerykańskiego badania Nielsen Global Survey z 2016 r., przeprowadzonego wśród 30 tys. respondentów z całego świata, wyraźnie wynika, że VOD wchodzi w kompetencje kina. 65 proc. z przepytanych korzysta z VOD, a 40 proc. korzysta z tych serwisów raz dziennie. W dodatku tylko 50 proc. korzystających na świecie z VOD ogląda w ten sposób produkcje telewizyjne, a aż 80 proc. – filmy kinowe.
Czy w przyszłości ten nowy sposób dystrybucji zmieni kino? Za ilustrację problemu posłużył przypadek „Anihilacji”, tegorocznego filmu Alexa Garlanda, który początkowo miał trafić do kinowej dystrybucji. Tymczasem studio Paramount sprzedało międzynarodowe prawa do tego thrillera SF Netflixowi, tym samym przyznając, że nie wierzy w dobry wynik finansowy „Anihilacji” w kinach. Czyli potentat kinowego rynku zawarł układ z serwisem streamingowym, który wzrasta przecież na słabnącej pozycji dużych amerykańskich domów produkcyjnych. Decyzja miała zostać podjęta przez Paramount po nie najlepszych wynikach testowych pokazów „Anihilacji”, co jest dowodem na to, że studia filmowe mogą w najbliższym czasie odrzucać ambitniejsze projekty, z którymi nie wiążą się pewne zyski.
Z kolei propozycje Netflixa, Amazon Prime czy HBO GO, które odrzuciło Cannes, kilka miesięcy później przygarnęły festiwale w Wenecji i Toronto. Wyświetlonych zostało kilka filmów z katalogu Netflixa (m.in. „Ballada o Busterze Scruggsie” braci Coen). Toronto otworzył szkocki dramat historyczny „Król wyjęty spod prawa” Davida Mackenziego, a Złote Lwy w Wenecji przyznano właśnie „Romie”. Film Cuaróna jest meksykańskim kandydatem do Oscara i właśnie perspektywa zdobycia pierwszej statuetki za film fabularny skłoniła Netflixa do zmiany dotychczasowej strategii. „Roma” trafi pod koniec listopada do ograniczonej dystrybucji, a 14 grudnia będzie miała jednoczesną większą premierę kinową i streamingową. Nie ma wątpliwości, że to ukłony w stronę Akademii. Trudno tylko powiedzieć, czy gremium przyznające nagrody pozytywnie na ten sygnał zareaguje. W każdym razie Cuaron, który ma już Oscara za „Grawitację”, jest z takiego rozwiązania zadowolony. Choć zrealizował film z Netflixem, chce, by trafił również na większy ekran. Nawet jeśli nie ma przy tym projekcie wsparcia ze strony hollywoodzkich studiów. „Czarno-biały dramat w języku Misteków jest jednym z tych filmów, którym trudno jest teraz silnie oddziaływać i to w znaczącej skali” – mówił w Wenecji.
Do kina czy na film?
Dla odbiorcy granica między filmem kinowym a prezentowanym w sieci wydaje się coraz mniej istotna. Ważniejsza z punktu widzenia statystycznego konsumenta jest dziś kwestia dostępności: kiedy i gdzie będzie można taki film zobaczyć? Nikt nie chce już czekać, aż kinowe tytuły wyprodukowane przez hollywoodzkie studia – do niedawna monopolistów na globalnym rynku – po wielu miesiącach eksploatacji trafią pod strzechy. A w dzisiejszych warunkach – na urządzenia mobilne.
Wynalazki technologiczne od początku istnienia wymuszały radykalne zmiany w przemyśle filmowym. Wytwórnie błyskawicznie musiały się przestawiać z produkcji kina niemego na dźwiękowe, kolorowe, szerokoformatowe, cyfrowe, a ostatnio 3D (choć pierwsze zakończone niepowodzeniem próby wdrożenia tej technologii miały miejsce już w latach 40. XX w.). Modyfikacjom podlegała głównie jakość ścieżki dźwiękowej i format obrazu. Niezmienny pozostawał nawyk oglądania oraz przeżywania ekranowej fikcji wspólnie, w coraz lepiej wyposażonej i wygodniejszej sali kinowej. Przynajmniej do teraz.
Bawiąc się w prognozowanie ewolucji zjawiska zwanego sztuką filmową, George Lucas i Steven Spielberg, w panelu zorganizowanym niedawno przez USC School of Cinematic Arts w Los Angeles, zgodzili się, że siła franczyzowego kina słabnie, gdyż fascynacja Amerykanów komercyjnymi cyklami, markami lub uniwersami filmowymi Marvela czy „Gwiezdnych wojen” powoli wygasa. Raczej prędzej niż później ten rynek czeka załamanie. Jednocześnie, zamiast urozmaicać ofertę, wielkie studia na siłę rozdymają budżety i drastycznie ograniczają liczbę do kilku wybranych, teoretycznie najatrakcyjniejszych tytułów rocznie. Ta krótkowzroczna, ryzykowna polityka może, według Lucasa i Spielberga, wkrótce się zemścić. Wystarczy bowiem, że kilka potencjalnych przebojów, takich jak „Han Solo”, wykaże słabsze od przewidywanych wyniki frekwencyjne albo w ogóle nie przyniesie zysków, a wytwórnie staną przed widmem bankructwa.
Możliwe, że wszystko obecnie zmierza w stronę jeszcze większej niszowości. W wizjonerskiej wersji Lucasa i Spielberga w niedalekiej przyszłości najgorętsze tytuły mogłyby być grane na zasadzie wyłączności w luksusowych multipleksach lub w wybranych parkach rozrywki. Kto wie, czy nie będą utrzymywały się na afiszu przez wiele sezonów, tak jak to się dzieje z najpopularniejszymi broadwayowskimi spektaklami. Ceny biletów musiałyby wtedy wzrosnąć do 50, 100 lub nawet 150 dol. Resztę filmów będzie się oglądało w zależności od nastroju i potrzeby na małym ekranie. „Prawdopodobnie to jest docelowy model filmowego biznesu” – skwitował kryzysową sytuację Spielberg, dodając, że już dziś z punktu widzenia Hollywood rzecz sprowadza się do pytania, czy chcesz, żeby wszyscy zobaczyli twój film, czy wolisz, żeby poszli na niego do kina.
Wirtualne nadzieje
Wehikułem przygotowującym widzów do podróży w czasie i przestrzeni na miarę XXI w. i zastrzykiem nowej energii mogą okazać się gry komputerowe. Stąd pojawiające się pytania, czy kierunek ewolucji kina może wyznaczyć technologia VR (skrót od virtual reality – wirtualnej rzeczywistości), umożliwiająca oglądanie obrazów już nie tylko w 3D, ale w 360 stopniach? Ta z biernego obserwatora pozwala nam awansować na pozycję współuczestnika, a nawet kreatora akcji. Obiecujący efekt, choć mocno krytykowany za niewygodę, osiąga się dziś dzięki specjalnym headsetom, dość ciężkim okularom, podobnym do tych, jakich używają gracze komputerowi. Ważny jest też fotel obrotowy, na którym się siedzi – zupełnie inny niż w tradycyjnym kinie – z odpowiednio dostosowaną przestrzenią wokół. Obrót nim ma dawać w trakcie seansu wrażenie zmiany kierunku patrzenia.
W 2016 r. w niektórych miastach, np. w Nowym Jorku i Amsterdamie, powstały już specjalne kina umożliwiające oglądanie programów VR. Są to specjalnie wydzielone przestrzenie w stylu kameralnych kawiarni bez stolików, gdzie po założeniu kasku i kliknięciu klawiatury przez biletera każdy może odbyć swoją indywidualną podróż w nieznany cyfrowy świat. Na razie pokazywane są głównie dokumenty przyrodnicze (choć zdarzają się też horrory i animacje dla dzieci), gwarantujące nieporównanie silniejsze przeżycia niż eksperymentalne sale 4D z podwyższoną rozdzielczością obrazu, z dodatkiem ruchomych foteli, wody ochlapującej twarz czy wiatrem dmuchającym z niewidocznej aparatury. Od roku sala na 25 stanowisk VR znajduje się na drugim piętrze Multikina w warszawskich Złotych Tarasach.
Wadą cyfrowej technologii jest brak dodatkowych doznań zmysłowych. Nie da się dotknąć ani poczuć zapachu wirtualnej rzeczywistości. Można sobie jedynie wyobrazić, że chodzi się po rozgrzanym piasku czy nurkuje w głębi oceanu. Niedawno wymyślono jednak sposób, by i to wrażenie wzmocnić. Aby poczuć lepiej np. morską toń, widzowie namawiani są do zdjęcia butów, a następnie do zanurzenia stóp w misce z wodą. Ale powstają też bardziej innowacyjne rozwiązania. Są już specjalne buty, które stwarzają iluzję chodzenia po górskiej nawierzchni. Trwają też prace nad wibratorami imitującymi kontakt cielesny.
Seans bez skarpetek
Problem w tym, że jeżeli gry mają być wskaźnikiem tego, jak się przyjmie wśród widzów nowa technologia, to ostatnie doniesienia nie są dla VR takie pozytywne. Choć jeszcze w 2015 r. raport CCS Insight przewidywał, że w 2018 r. rynek VR będzie miał wartość 4 mld dol., a w użyciu będzie 24 mln urządzeń (raport firmy Tractica prognozował znów, że do 2020 r. rynek hardware’u i software’u powiązanego z VR wzrośnie do wartości 21,8 mld dol.), były to tylko optymistyczne przepowiednie. Zainteresowanie technologią słabnie. Tak wynika z badania rynku gier komputerowych, przeprowadzonego przez Game Developer’s Conference. Tylko 17 proc. badanych twórców gier uważa dziś, że w ciągu najbliższych dwóch lat zwiększy się liczba graczy posiadających gogle wirtualnej rzeczywistości. Za to 41 proc. badanych widzi przyszłość gier w najbliższych pięciu latach w rozwoju platform mobilnych.
Przełomem na miarę coraz bardziej rozbudzonych oczekiwań wydaje się niezwykła, zrealizowana w ulepszonej technologii VR, sześcioipółminutowa pionierska instalacja „Carne Y Arena” Alejandro Gonzáleza Ińárritu. Meksykańskiemu reżyserowi przyniosła ona Oscara za specjalne osiągnięcia techniczne, co umknęło uwadze większości kinomanów, gdyż nie mieli jeszcze okazji zapoznać się z tym wynalazkiem. Po raz pierwszy eksperyment zaprezentowano rok temu na festiwalu w Cannes, w oddalonym 15 minut od centrum miasta, specjalnie do tego celu przystosowanym, olbrzymim hangarze lotniskowym.
Po obowiązkowym zdjęciu butów i skarpetek, założeniu hełmu z goglami oraz ciężkiego plecaka z gumową liną ograniczającą zasięg poruszania się samotny widz przenosi się tu wprost na meksykańską pustynię, gdzie trwa akcja wyłapywania przez żołnierzy i amerykańską policję śmiertelnie wystraszonych uchodźców, nazywanych niedawno przez prezydenta Trumpa gwałcicielami i mordercami. Pod ostrzałem policyjnych helikopterów próbują oni nielegalnie przekroczyć granicę. Widz, wrzucony w sam środek tego świata oraz rozgrywających się w nim dramatycznych wydarzeń, ma swobodę podążania w dowolnym kierunku. Może stanąć po stronie uciekinierów i starać się im w jakimś sensie pomóc lub próbować zachować neutralność, choć pewnie znajdą się i tacy, co spróbują wczuć się w rolę strażnika i zaczną współpracować z organami ścigania. Trzeba tylko dokonać wyboru, na coś się zdecydować, jak w grze komputerowej. Emocje – także z moralnego punktu widzenia – są niesamowite. Przełomowe znaczenie tego projektu doceniła większość recenzentów, porównując „Carne Y Arena” do pojawienia się wynalazku braci Lumière na początku XX w. Z drugiej strony – jeśli tak ma wyglądać przyszłość X Muzy, nie jest to chyba najlepsza wiadomość. Dzięki VR kino nie przestanie ekscytować, sprawi jednak, że samotność w nim będzie dojmująca.