Dużo łez się wylało
Janusz Kondratiuk: Lepiej reżyserować sytuacje, które dobrze się zna
JANUSZ WRÓBLEWSKI: – To film o śmierci czy bardziej o miłości?
JANUSZ KONDRATIUK: – To film o obowiązku. Nie zostawia się chorego w samotności, od czego w końcu jest rodzina? Każdy był, jest lub będzie w podobnej sytuacji jak bohaterowie „Jak pies z kotem”, którzy opiekują się we własnym domu chorym bratem.
Zrobił pan film, żeby pokazać, na czym polega przyzwoitość?
Po latach doświadczeń doszedłem do wniosku, że lepiej reżyserować sytuacje, które się dobrze zna. Takie filmy wychodzą, reszta to jakieś wypracowania. Więc jak już zainwestowałem rok w opiekę nad umierającym bratem, to sobie pomyślałem, czemu nie spróbować. Teraz wiem o leczeniu paliatywnym wszystko. Jest to na swój sposób ciekawe. Straszne i śmieszne. Bogata materia.
Gdzie wyznaczył pan granicę, co pokazywać, a czego nie?
Wydaje mi się, że obrzydliwość była tą granicą. Pewnych rzeczy nie należy opowiadać do końca. Film i tak dość wiernie oddaje sytuację.
Jeden do jednego?
Prawie. Rzeczywistość zawsze jest trochę inna.
Nie bał się pan, że tym portretem bardzo bliskim rzeczywistości może zranić uczucia na przykład żony brata?
Iga Cembrzyńska jest wyjątkową artystką, rozumie, że jeżeli dzieło wymaga poświęceń, to proszę bardzo – należy mówić, ale tylko prawdę. I taka mniej więcej była z nią rozmowa. Ona kibicowała projektowi w zasadzie od samego początku. Zamieszkała u mnie w domu, konsultowaliśmy się. Nie wszystko zresztą pokazałem. Nie było sensu. Niczego się przez to nie naprawi. Iga znalazła się w koszmarnej sytuacji. Wpadła w zastawioną przez siebie pułapkę. Razem z moim bratem zamknęli się w pewnej homeostazie. Nie krytykowali siebie nawzajem.