Gdyby ktoś chciał sobie przypomnieć początki familijnych koncertów muzyki współczesnej, musiałby się przenieść do Filadelfii, gdzie jesienią 1967 r. zorganizowano jedną z pierwszych nocnych imprez w miejscowej Akademii Sztuk Pięknych. Pomysłodawcą był jeden z tamtejszych wykładowców, który dbał o stworzenie na uczelni „kreatywnej przestrzeni”, co obejmowało m.in. ściąganie tam flipperów i zapraszanie tancerek go-go. I wywoływało groźne reakcje władz uczelni.
Ta konkretna noc należała jednak do spokojnych. Bohaterem był Terry Riley, największy hipis wśród kompozytorów (i odwrotnie), muzyka miała medytacyjny charakter, zaproszeni ludzie – w tym rodziny z dziećmi – przynieśli jedzenie, picie i śpiwory, rozwieszono hamaki. A Riley na długo stał się artystą słynącym z całonocnych koncertów, podczas których działy się zaskakujące rzeczy – pojawiali się tancerze i akrobaci albo wykonawca na bieżąco montował kolaż dźwiękowy z wyłapanych przez mikrofony fragmentów rozmów na widowni. Były oczywiście i używki, sam Riley przyznawał się do zażywania środków halucynogennych.
Dla pokolenia amerykańskich hipisów jego utwory były naturalnym wejściem w świat nowej muzyki. Ale do Polski Riley nie miał szczęścia. Dopiero teraz, jako 83-latek, wystąpi tu po raz pierwszy. I też będzie to koncert na swój sposób familijny. Artysta przyjedzie na krakowski festiwal Unsound, by 11 października zagrać 125 m pod ziemią w Kopalni Soli Wieliczka wspólnie ze swoim synem Gyanem.
Zapatrzony w jazzmanów
Terry Riley miał dobre przygotowanie do grania nocnych koncertów. Poza studiami z kompozycji był bardzo sprawnym pianistą zapatrzonym w jazzmanów. Początek lat 60. spędził w Paryżu, głównie w jednym z klubów przy żyjącym nocą placu Pigalle, grając ragtime’y i improwizując z innymi muzykami.