Saunders lubi wytrącać czytelnika ze spokojnej lektury. Tak było w znakomitym „10 grudnia” – pierwszym wydanym po polsku (przeł. Michał Kłobukowski) wyborze jego opowiadań. Wiele z nich trudno zapomnieć. Choćby wizję przyszłości, w której oczywistością stały się rzeczy niewyobrażalne. W „Dziewczętach Sempliki” na amerykańskiej prowincji rodziny hodowały małe imigrantki podwieszone na sznurkach, a poza tym życie wyglądało tak samo jak dziś. „Lincoln w Bardo”, jego pierwsza powieść, nagrodzona w ubiegłym roku Bookerem, jest brawurowa i ryzykowna. Pokazuje nowe ścieżki amerykańskiej prozy, która ucieka od dziedzictwa „wielkiej realistycznej powieści”, ale jest bliska choćby tradycji Gogola.
Ryzyko związane z pierwszą w dorobku Saundersa powieścią polegało choćby na tym, że w centrum znajduje się amerykański mit – Abraham Lincoln, który nie może się pogodzić ze śmiercią syna. Powieść jest kolażem głosów prawdziwych i fikcyjnych o tym czasie, kiedy prezydent chodził odwiedzać martwego syna. A zaludniają ją niemal same duchy, które – jak w naszych „Dziadach” – opowiadają historie swojego życia. Są wśród nich duchowni i niewolnicy, mężczyzna, którego zabiła spadająca z sufitu belka w dniu, w którym miał zacząć współżyć z żoną. Po śmierci zostało mu ogromne, sterczące przyrodzenie. Jest też dziewczyna, którą wielokrotnie wykorzystywano, matka, która nie może przestać martwić się o córki. Wszyscy ci bohaterowie-duchy tęsknią za życiem i do żywych. Kiedy Lincoln przychodzi do syna, zlatują się, zwabione zapachem jego ciała, potu i tytoniu, tęsknią, żeby ktoś żywy je dotykał. Nie wiedzą, że są martwe. Przebywają w krainie pośredniej, buddyjskim Bardo. Boją się unicestwienia, czekają na przemianę, ale przede wszystkim marzą, żeby wniknąć w człowieka, wrócić jakoś do żywych.