Książka mocniejsza niż sieć
Rozmowa z pisarzem Joem Hillem, utalentowanym synem Stephena Kinga
MARCIN ZWIERZCHOWSKI: – Na tle pana dorobku „Dziwna pogoda”, która właśnie ukazuje się w Polsce, to właściwie krótka forma.
JOE HILL: – „Dziwną pogodę” poprzedzały dwie bardzo długie powieści: „NOS4A2” i „Strażak”. Chciałem popracować na mniejszą skalę, dlatego powstał zbiór czterech minipowieści. Darzę zresztą sporą estymą krótkie i drapieżne powieści grozy czy fantasy, wydaje mi się, że często to właśnie w tej formie historie z tych gatunków wypadają najlepiej. W mikropowieściach mamy wysokie tempo – jak w opowiadaniu, ale też miejsce na budowanie postaci lub świata – jak w powieści.
„Zdjęcie” to osadzona w latach 80. opowieść o chłopaku, który zachodzi za skórę pewnemu niebezpiecznemu mężczyźnie zwanemu Fenicjaninem, wyposażonemu w aparat mogący kraść wspomnienia. Drugim tekstem jest „Naładowany”, opisujący amerykańską obsesję na punkcie broni palnej, swoistą kulturę broni. Kolejna historia to „Wniebowzięty”, czyli coś na kształt „Przypadków Robinsona Crusoe”, tyle że główny bohater decyduje się skoczyć ze spadochronem, aby zaimponować dziewczynie, i trafia na chmurę, niczym rozbitek, dziesięć tysięcy stóp nad ziemią. Czwartą mikropowieścią jest „Deszcz”, poruszający temat zmian klimatu. Teksty te mają uderzać w różne struny i zaskakiwać czytelników.
Upadła więc moja teoria, że chodziło o to, aby pozwolić odpocząć pana ręce – wyczytałem przecież, że kolosalny „Strażak” powstał w notesach.
Zgadza się. „Strażak” w całości został napisany ręcznie, zapełniając siedem pokaźnych notesów. Podobnie wszystkie historie składające się na „Dziwną pogodę” – przynajmniej ich pierwsze wersje. To ciekawa metoda pracy. Tak naprawdę ręcznie spisuje się wersję fabuły, której nikt oprócz autora nigdy nie pozna. To w zasadzie szkic przyszłej powieści, który pomaga dopracować perspektywę i proporcje.
W „Dziwnej pogodzie” wyróżnia się „Naładowany”. To współczesna i bardzo aktualna opowieść, jedyna w książce bez elementów nadnaturalnych. Skąd pomysł?
Moim zajęciem jest pisanie strasznych historii. Dlatego też często jestem pytany o to, czego się boję najbardziej. Odpowiedzią nie będą ani wampiry, ani wilkołaki, ani też zombie, ponieważ to zmyślone stwory. Najbardziej przeraża mnie biały facet ze spluwą. Ten jest prawdziwy. W Stanach niemal co drugi tydzień dochodzi do ataku takiego szaleńca. Tymczasem system polityczny nie jest w stanie zastosować żadnych efektywnych środków zaradczych. Chciałem spróbować podjąć ten temat, zastanowić się, co to znaczy żyć w kraju, gdzie każdy ma broń palną? I gdzie przemoc z użyciem takiej broni staje się naturalnym elementem codzienności.
W „Naładowanym” piszę więc o strzelaninach, ale nie tylko – przemoc związana z bronią palną ma też inne oblicza. Mamy epidemię przypadków, w których młodzi czarnoskórzy mężczyźni są zabijani przez policjantów; bez żadnego racjonalnego powodu. Jest też przemoc domowa. Tu mąż może nawet być dobrym, lubianym przez sąsiadów człowiekiem; w tygodniu może pracować, a w weekendy organizować grille w ogródku. Kiedy jednak sobie wypije, wyciąga broń, celuje do żony i mówi: „Jeżeli kiedykolwiek mnie zostawisz, to cię zastrzelę”. Następnie mierzy do syna i dodaje: „Jego też zastrzelę”. I tego typu sceny rozgrywają się gdzieś w Ameryce każdego dnia. To niedorzeczne, żeby jakiekolwiek społeczeństwo godziło się na taką rzeczywistość. Tak to jednak wygląda w Stanach. Jako pisarz powinienem spróbować dotrzeć do ukrytej w tym logiki. O ile jest to w ogóle możliwe.
Wyłączając „Wniebowziętego”, który opowieścią grozy nie jest, trzy pozostałe mikropowieści choćby metaforycznie mówią o grozie otaczającego nas świata. Czyżby rzeczywistość była tak straszna, że nie potrzebuje nieistniejących monstrów?
Odnosząc się do tego, trzeba by zapytać, dlaczego ludzie czytają i dlaczego sięgają po fikcję? Jedną z odpowiedzi będzie to, że takie historie pozwalają nam „wypróbować” pewne emocje; doświadczyć czegoś w naszej wyobraźni. Czegoś, czego w rzeczywistości nigdy nie chcielibyśmy przeżyć, a z czym być może kiedyś przyjdzie nam się zmierzyć. Jesteśmy tak skonstruowani, że gdy czytamy tego typu opowieści, odczuwamy przyjemność z lektury, ale jednocześnie konfrontujemy się z okropną sytuacją i uczymy się z nią sobie radzić. Weźmy wampiry. Nigdy nie zostaniesz zaatakowany przez wampira. Nigdy nie zmierzysz się z nadnaturalnym przeciwnikiem, który będzie stopniowo osuszał cię z życia, pozostawiając cię słabym i bezradnym. Ale wiele osób zmaga się z rakiem. I wampir może być metaforą takiej okrutnej, wysysającej życie choroby. Weźmy Godzillę. Z jednej strony to opowieść o w sumie zabawnej wielkiej jaszczurce niszczącej miasta, ale z drugiej – sposób na radzenie sobie z lękiem przed atomową zagładą. Taka jest właśnie funkcja horroru – wziąć coś rzeczywistego i zmienić to tak, aby można to było przepracować, zredukować do rozmiaru zabawki i się tym pobawić. To bardzo pożyteczne.
W czasie lektury „Naładowanego” zastanawiałem się, czy tekst, który tak ciekawie porusza temat dostępu do broni, był w stanie wywołać w Ameryce jakąś większą dyskusję?
Oczywiście, że nie (głośny śmiech).
Czyli przeceniam siłę literatury we współczesnym świecie?
O broni palnej ludzie dyskutują w internecie, prowadzą w jej sprawie walki na Twitterze i Facebooku. Ja również to robiłem. Kilka lat temu złapałem się na tym, że spieram się z kimś w internecie o kwestię dostępu do broni. Pomyślałem wtedy, że nie powinienem tego robić, bo moja praca nie polega na kłóceniu się z ludźmi w sieci, ale na wymyślaniu nieistniejących rzeczy, opowiadaniu fikcji. Kiedy ktoś opowiada ci jakąś historię, jesteś mniej defensywny, potrafisz spojrzeć na daną kwestię z innej perspektywy. I to według mnie daje lepsze efekty niż debata polityczna. Bo w sporze na tematy polityczne zwykle ludzie szybko okopują się na swoich pozycjach i nie zmieniają zdania, nawet jeżeli zostaną skonfrontowani z niewygodnymi dla siebie faktami. To dziwne, ale tacy już jesteśmy. Opowieści natomiast omijają nasze systemy obronne i niekiedy potrafią przekonać kogoś do zmiany zdania. Może więc „Naładowanemu” też się to udało w przypadku kilku osób. Choć Stany to wielki kraj, a „Dziwna pogoda” to tyko mała książka.
W pewnym momencie odciął się pan od mediów społecznościowych. Teraz pana kontem na Twitterze zarządza wydawca.
Sporo czytałem o mediach społecznościowych i sądzę, że nie są dla nas zbyt zdrowe. Czytanie powieści czy opowiadań, oglądanie filmów, sztuka w ogóle otwiera umysły i zwiększa empatię. Tymczasem media społecznościowe z jakichś powodów mają odwrotny skutek: sprawiają, że się zamykamy, oraz podnoszą poziom gniewu i pogardy. Nie chcę być tego częścią, nie chcę być jeszcze jedną kroplą paliwa napędzającego silnik oburzenia.
Internet stał się dziś doskonałym narzędziem do podkopywania demokracji, ponieważ nie daje już żadnego sposobu na jasne rozgraniczenie między prawdą a fałszem. Rzetelne źródła faktów giną w zalewie dezinformacji, co uniemożliwia skuteczne zarządzanie krajem – bo nie można tego robić, jeżeli nie ma zgody co do tego, co jest prawdziwe. Musi istnieć jakaś podstawa, fundament faktów.
Oglądałem z moimi trzema nastoletnimi synami „Kompanię braci” – i oni byli zdegustowani tym serialem. Nie przemocą, nie bronią, nie tym, co ludzie w czasie wojny robili innym ludziom, ale… papierosami. Bo tam nieustannie ktoś palił. Próbowałem im wytłumaczyć, że w tamtych czasach ludzie nie wiedzieli, że papierosy ich uzależniają i że ten nałóg ich zabije. Zresztą nawet jeżeli wiedzieli, to walczący na wojnie dwudziestolatkowie niespecjalnie przejmowali się tym, że coś może ich zabić, kiedy będą mieli po 60 lat – byłaby to dla nich zresztą dobra wiadomość, ponieważ nie spodziewali się wrócić z Europy do domu. I sądzę, że przyszłe pokolenia będą patrzyć na naszą obsesję na punkcie własnych telefonów i na uzależnienie od mediów społecznościowych dokładnie tak, jak moi synowie na papierosy w „Kompanii braci”: będą zdegustowani tym, że ludzie nieustannie to robili, że czuli potrzebę dzielenia się każdą myślą, która przychodziła im do głowy, z rzeszą nieznajomych.
Media społecznościowe uczą nas, aby nieustannie być stroną atakującą; niszczą nasze pokłady cierpliwości i tolerancji. Dotyka to każdego, kto poświęca im zbyt dużo czasu. Na przykład naszego obecnego prezydenta, który jest naczelnym trollem kraju.
Wspomina pan Donalda Trumpa w mikropowieści „Deszcz”. Przy czym w pierwotnej wersji ktoś inny był prezydentem.
„Deszcz” miał inne, szczęśliwsze zakończenie. Prezydentem Stanów była kobieta, bardzo efektywna i pragmatyczna, ale niepopularna. To dlatego, że oczywiście byłem przekonany, iż wybory wygra Hillary. Ponieważ u steru ostatecznie znalazł się ktoś inny, zdecydowałem, że muszę zmienić ten element mikropowieści. Wiedziałem, że odpowiedź na opisany w „Deszczu” kryzys byłaby różna, zależnie od tego, kto piastowałby urząd prezydenta. Opierałem się na faktach, bo przecież mieliśmy do czynienia z ogromną katastrofą ekologiczną: tą w Puerto Rico, gdzie sztorm zabił wiele osób, i, jak już wiemy, nie było odpowiedniej reakcji rządu.
Zauważyłem, że w dyskursie politycznym w USA ludzie kultury są bardzo aktywni. W Polsce jest inaczej, więc pewnie zaraz spotkałby się pan z krytyką, że pisarz nie powinien dokładać polityki do swoich tekstów.
Gdyby pisarze nie zajmowali się polityką, nigdy nie powstałyby „Grona gniewu” Johna Steinbecka, „Rok 1984” George’a Orwella i pewnie żadna z powieści Grahama Greene’a czy Johna le Carré. Gdyby C.S. Lewis nie miał określonych poglądów na religię, nie napisałby „Lwa, czarownicy i starej szafy”. Gdy ktoś mówi artyście, że powinien się zamknąć i robić wyłącznie filmy rozrywkowe albo pisać zabawne książeczki, tak naprawdę mówi, że nie zgadza się z nim i jego opinia go denerwuje.
W pana rodzinie niemalże każdy pisze. Czy kiedykolwiek myślał pan o tym, żeby zostać kimś innym?
W zasadzie wiedziałem, że będę pisarzem już w wieku 12 czy 13 lat. Choć pierwszym zajęciem, o którym pomyślałem, że mógłbym je wykonywać, była praca przy odrażających kostiumach w horrorach. Koniec końców właśnie to teraz robię, jednak zamiast lateksu i syropu o kolorze krwi używam słów.
Pisanie długo było dla mnie formą zabawy i spędzania czasu wolnego, o publikowaniu pomyślałem dopiero w czasie studiów. Powstały wtedy cztery powieści, których nie byłem w stanie sprzedać żadnemu wydawcy. Trzy lata poświęciłem pisaniu historii fantasy z wielkim rozmachem – „The Fear Tree”. Byłem przekonany, że będzie megabestsellerem, a odrzucili ją wszyscy wydawcy w Nowym Jorku i w Londynie, a nawet – w ramach ciosu ostatecznego – i ci w Kanadzie. W wieku lat 30 byłem więc niespełnionym autorem powieści. Udało mi się wprawdzie sprzedać kilka scenariuszy, publikowanych pod prawdziwym nazwiskiem, poza tym jednak nie miałem żadnych sukcesów. W końcu wyszło z opowiadaniami, które nie tylko się ukazywały, ale radziły sobie całkiem nieźle: zgarniały nagrody i były przedrukowywane w antologiach zbierających najlepsze teksty roku. Te opowiadania sprawiły też, że zlecono mi napisanie scenariusza do jedenastostronicowej historii komiksowej o Spider-Manie. Ta praca dla Marvela to był dla mnie przełom. Później pewne maleńkie wydawnictwo w Wielkiej Brytanii zdecydowało się wydać mój zbiór opowiadań.
Kluczową kwestią jest tu to, że nie zaczynał pan jako „syn Stephena Kinga”. Czytelnicy i redaktorzy nie wiedzieli, kto kryje się pod pseudonimem Joe Hill.
Brakowało mi wiary w siebie. Bałem się, że napiszę coś kiepskiego, ale zostanie to opublikowane wyłącznie dlatego, że mam sławnego tatę. Musiałem mieć pewność, że udało mi się sprzedać jakąś historię ze względu na jej jakość. Stąd Joe Hill, a nie Joseph King. Przez dekadę utrzymywałem moje prawdziwe nazwisko w tajemnicy. „Pudełko w kształcie serca” sprzedałem, nie zdradzając mojej tożsamości. Jednak przed premierą powieści wyszło na jaw, kim są moi rodzice.
Pisuje pan, poza opowiadaniami i powieściami, także scenariusze do komiksów. Ponoć niedawno swoją popularną serię „Locke&Key” przepisał pan na potrzeby pilota serialu?
Pierwotnie „Locke&Key” miało być serialem produkowanym przez Hulu. Odcinek pilotowy wyreżyserował dla nich Andy Muschietti, wspaniały argentyński filmowiec, który nakręcił „Mamę” oraz „To”. Wykonał niesamowicie dobrą robotę. Hulu zrezygnowało, bo pilot podobał się absolutnie wszystkim z wyjątkiem gościa, który zarządza firmą, a niestety jego opinia jest jedyną, która ma jakiekolwiek znaczenie. Teraz serial przejął Netflix, nie wiem jednak, ile z mojego scenariusza zostanie przez nich wykorzystane. Trochę szkoda, ale cieszę się, że ma szanse powstać. Do tego ten sam Netflix kręci „W wysokiej trawie”, a AMC pracuje nad serialem na podstawie „NOS4A2”.
Wyobrażam sobie, że jeśli czyimś ojcem jest regularnie ekranizowany Stephen King, to wieść o zakupie licencji na duży czy mały ekran nie robi już takiego wrażenia.
Nie, nie (śmiech). Mój ojciec może tak na to patrzeć, bo faktycznie co rusz coś mu ekranizują. Dla mnie to jednak wciąż bardzo ekscytujące. Bo niby wcześniej zekranizowano „Rogi”, z Danielem Radcliffe’em w roli głównej, nie liczyłem jednak, że jeszcze kiedykolwiek się to powtórzy.
ROZMAWIAŁ MARCIN ZWIERZCHOWSKI
***
Joe Hill – właśc. Joseph Hillstrom King, syn Tabithy King i Stephena Kinga, ur. 1972 r., karierę pisarską rozpoczął od opowiadań, zebranych później w tomie „Upiory XX wieku”, za który otrzymał między innymi World Fantasy Award i Nagrodę im. Brama Stokera. Jego pierwsza powieść „Pudełko w kształcie serca” ukazała się w 2007 r. Od tego czasu opublikował jeszcze „Rogi” (zekranizowane – z Danielem Radcliffe’em w roli głównej), „NOS4A2” i „Strażaka”, napisał też scenariusz do serii komiksowej „Locke&Key”, za którą otrzymał prestiżową Nagrodę Eisnera. Jego najnowsza książka „Dziwna pogoda” to zbiór czterech krótkich powieści.