Wszyscy wiemy, że kreskówki już dawno przestały być produkcjami wyłącznie dla dzieci (może zresztą zawsze tak było – wystarczy wspomnieć sadystyczne numery z „Królika Bugsa” czy „Strusia Pędziwiatra”), ale animowana formuła sprawia, że wciąż łatwo się pomylić. Przedstawiamy trzy serie z Netflixa, od których odpowiedzialny rodzic powinien trzymać swoje pociechy jak najdalej.
„Rozczarowani”
Serial stworzony przez Matta Groeninga, geniusza kąśliwego humoru odpowiedzialnego za „Simpsonów” i „Futuramę”, nic więc dziwnego, że oczekiwany z niecierpliwością przez fanów na całym świecie. Tym razem, zgodnie z paradygmatem rozwoju (czy raczej zwijania się) kultury nie tylko popularnej, opowieść toczy się w okolicznościach fantasy. Jak to u Groeninga: pokrzywionych i wyśmiewanych, a jednak...
Główna bohaterka, księżniczka Bean, niewiele ma wspólnego z koronowanymi główkami dobrze urodzonych panien Disneya. Serdecznie nienawidzi swojego królewskiego ojca, pije do nieprzytomności, zawodzi na całej linii we wszystkim, czego się tknie, podpuszczana haniebnie przez swojego osobistego demona, sarkastycznego Luci, i zaprzyjaźnionego, pełnego dobrych intencji elfa nieudacznika.
W „Rozczarowanych” błyśnie czasem dobry żart. A to książę idiota powie: „Wtedy właśnie odkryłem, że smok może ziać ogniem z obu stron”, albo ostrożny Hansel ostrzeże Gretel: „Jak Niemcy się śmieją, ludzie się denerwują”, ale poziom zbliżony do „Futuramy” serial osiągnął tylko raz, gdy etatowy królewski czarownik tłumaczył swojemu pracodawcy: „My, naukowcy, lubimy myśleć, że nauka to zbiór prawd o faktach, ale tak naprawdę to zlepek bzdur i fałszerstw”. Co za profetyczny tytuł...
Czytaj także: Polska animacja dla dzieci
„Final Space”
Niech nikogo nie zwiedzie radosna, okrągła kreska. „Final Space” to space opera. Jak zresztą każda przedstawicielka gatunku – przypominająca w wielu szczegółach „Gwiezdne wojny”. Gary (też kretyn), odsiadujący, i słusznie, karę na więziennym statku, torturowany przez robota brakiem dostępu do owsianych ciasteczek, zaprzyjaźnia się z okrągłym, uśmiechniętym i przeuroczym Ciastusiem. Szkopuł w tym, że Ciastuś to maszyna zagłady, zdolna w chwili nerwowego załamania do anihilacji całych planet. Jest tu i urocza bohaterka, raz po raz odrzucająca zaloty Gary′ego, i przesłodki kotek najemnik, który zamiast mruczeć, strzela z wielkich giwer, no i złowrogi Lord-Przywódca, urywający kończyny siłą woli. Reasumując: dobre, ale z pewnością nie dla dzieci.
Czytaj także: Filmy animowane już nie tylko dla dzieci
„Rick i Morty”
No i na koniec pozycja tyleż wybitna, co oczywista. „Rick i Morty”, czyli genialny i pozbawiony wszelkich zahamowań dziadek naukowiec i jego znacznie mniej rozgarnięty wnuczek. W pierwszym momencie duet ten nieco przypomina bohaterów „Powrotu do przyszłości”, ale tylko do momentu, kiedy Rick po raz pierwszy otworzy usta, bo czegoś tak wulgarnego i jednocześnie zabawnego trudno szukać nawet we współczesnej, zwyrodniałej popkulturze.
Pierwszy odruch, by natychmiast wyłączyć odcinek po serii analnych żartów, przynosi widzowi pewien zaszczyt, ale jeśli zdołamy jakoś przełknąć dosadny humor i zgodzimy się na zaproponowaną formułę, ubawimy się setnie. Ale jeśli, Drogi Czytelniku, w przypływie hojności kupisz dziecku koszulkę z Rickiem i Mortym, spodziewaj się wielu burzliwych dyskusji ze szkolnym wychowawcą swojej pociechy.
Czyli: te bajki oglądamy raczej, kiedy nasze dzieci pójdą już spać.
Czytaj także: Wybitne animacje od Netflixa