Była jednym z największych talentów w historii fantastyki. Ale prawdopodobnie nie byłaby zadowolona z tych słów. Nie dlatego, że miała coś przeciwko gatunkowi, w którym tworzyła większość swoich tekstów. Ursula K. Le Guin po prostu nie cierpiała barier i ograniczeń – do tego stopnia, że gdy „The New York Times” nazwał ją największą spośród żyjących autorów science fiction, odpowiedziała, że wolałaby być po prostu amerykańską pisarką. „Fantastyka naukowa dawała mi możliwość robienia rzeczy, których nie byłabym w stanie opisywać w prozie realistycznej – mówiła. – Bywam drażliwa w tym temacie, ponieważ nie lubię być szufladkowana jako pisarka SF. W końcu w tych postmodernistycznych czasach wszystkie bariery szybko upadają”.
W jej przypadku ostatecznie padły stosunkowo niedawno, na cztery lata przed śmiercią Le Guin (zmarła w styczniu br.), gdy National Book Foundation wręczyło jej medal za wkład w rozwój literatury amerykańskiej. W przemówieniu odniosła się wtedy do tego długiego oczekiwania: „Cieszę się, przyjmując tę nagrodę w imieniu, i dzieląc się nią z wszystkimi pisarzami, którzy tak długo byli wykluczani z literatury – podobnymi do mnie twórcami fantasy i fantastyki naukowej, pisarzami wyobraźni, którzy przez ostatnie 50 lat przyglądali się, jak piękne nagrody wędrują do rąk tak zwanych realistów”. Od czasu gdy padły te słowa, Nobla dostał Kazuo Ishiguro, którego ostatnia powieść „Pogrzebany olbrzym” opisuje Brytanię pod czarem rzuconym przez smoka. A George Saunders otrzymał z kolei Bookera za „Lincolna w Bardo”, gdzie w postaci ducha występuje zmarły syn Abrahama Lincolna i kilka innych osób.
Krajobraz lat 60. i 70. ubiegłego wieku był jednak zgoła inny. W rozmowie z Kazuo Ishiguro na łamach „New Statesman” Neil Gaiman diagnozował, że twórcy fantastyki byli przez lata ofiarami sukcesu „Władcy Pierścieni” J.