Z Tomaszem Stańko rozmawiało się jak z mistrzem życia. Było to mistrzostwo wywiedzione z praktyki, niewymuszone i wyzbyte mentorstwa. „Prawdę mówiąc, można stanąć byle gdzie, ale to pan musi stanąć. Pan staje i pan tworzy siebie” – mówił mi. On stanął z trąbką. W młodości był nieśmiałym, pełnym zahamowań chłopakiem, odnalazł się, grając jazz, i stworzył z siebie giganta. „Dlatego tak kocham jazz, bo on jest silny” – tłumaczył.
Jeśli za start jego wielkiej kariery przyjąć debiut 22-letniego muzyka w kwintecie Krzysztofa Komedy na Jazz Jamboree 1963, stał na scenie nieprzerwanie przez 55 lat. Tysiące koncertów na całym świecie, blisko 40 albumów nagranych w roli lidera, pośród których raz po raz trafiają się arcydzieła. Występował z tuzami kultury: Cecilem Taylorem, Krzysztofem Pendereckim, Wisławą Szymborską. W ostatnich kilkunastu latach nie opuszczał dziesiątki najlepszych trębaczy, ogłaszanej rokrocznie przez najważniejszy amerykański magazyn branżowy „Down Beat”. Ranking „Down Beat” honorował go również w roli kompozytora. W 2008 r. spełnił marzenie każdego jazzmana – zamieszkał na Manhattanie, koncertował w nowojorskich klubach i nagrywał z tamtejszymi muzykami. Odchodził jako artysta, który osiągnął wszystko, pewnie w innym wypadku odejść by sobie nie pozwolił.
Był twardzielem nie do zdarcia, mógłby grać w jednym zespole z Keithem Richardsem. Życiorys miał też iście filmowy. Są w nim hotelowe awantury, dzikie romanse, nielegalna sesja w świątyni Taj Mahal, buszowanie po nowojorskich loftach i fińskich bezdrożach. I pełno używek, które podkręcały ten lot. Haszysz, amfetamina, alkohol. Artysta nie krył, że u schyłku lat 80. dotarł do dna. Ale potrafił się od niego odbić, by trafić na szczyt.