JOANNA CIEŚLA: – Czy Lasse i Maja, założyciele Biura Detektywistycznego z książek Martina Widmarka, to wnuki Pippi Långstrump?
BARBARA GAWRYLUK: – Mogliby nimi być, choć nie jestem pewna, co by o tym powiedział sam Widmark. Ale faktycznie Lasse i Maja podobnie jak Pippi są odważni i niezależni, w ich świecie, tak jak w świecie Pippi, prawie nie ma rodziców. No i Maja jest niezwykle energiczną dziewczynką. Często okazuje się sprytniejsza niż Lasse, to ona wpada na rozwiązania różnych zagadek. Jest niewątpliwie spadkobierczynią tradycji Astrid Lindgren: Pippi, ale i Ronji, córki zbójnika – mocnych i wyrazistych postaci dziewczęcych, niebojących się wyzwań i świadomych własnych możliwości.
Co Martin Widmark mówi o swoich inspiracjach?
Mówi, że zaczął pisać dlatego, że zauważył – w co trudno może uwierzyć – że w Szwecji dzieci coraz mniej czytały. Był wtedy nauczycielem. Stworzył pomysł na serię kryminalnych historyjek – „tajemnic” różnych miejsc i zdarzeń, żeby dać młodym czytelnikom coś emocjonującego, co wciąga, sprawia, że chce się czytać dalej.
W Polsce wiele dzieci w wieku szkolnym pochłania „Tajemnice”, czasem po trzy na dzień. W Szwecji projekt udał się równie dobrze?
Lepiej. W Szwecji kolejne tomy serii wygrywają plebiscyty popularności, zwłaszcza te, w których głosują dzieci. To sukces nie tylko Martina Widmarka, ale też Heleny Willis, która tworzy ilustracje. Opowieści o Lassem i Mai miały kilka adaptacji teatralnych, a wkrótce sztuka specjalnie napisana na potrzeby sceny będzie wystawiana w najsłynniejszym Teatrze Dramatycznym w Sztokholmie, o randze naszego Teatru Narodowego. Są także trzy filmy i serial telewizyjny.
Popularność tych książek jest trochę nieoczywista w świetle tego, co dorośli myślą, że dzieci lubią. Ilustracje Heleny Willis na przykład bynajmniej nie są cukierkowe.
Ale są nowoczesne, trochę komiksowe. A same historie są osadzone w bliżej nieokreślonym momencie – z jednej strony nieco staroświeckie, z drugiej współczesne: dzieci mają komputer, telefony komórkowe. Lasse i Maja nie dorastają, są cały czas w tym samym wieku, chodzą do szkoły, ale nie wiadomo, do której klasy. Miasteczko Valleby w rzeczywistości nie istnieje, ale zostało stworzone tak realnie, że dzieci proszą mnie, żebym powiedziała, jak się do niego dostać – komuś rodzice obiecali, że tam pojadą w wakacje. Ilustracje to wszystko podkreślają. Helena jest też autorką scenografii do wszystkich tych wystawień scenicznych, pilnuje, by była ona zbieżna z tym, co dzieci widzą w książce.
Twarda ręka wobec interpretatorów.
O, tak. Powstają też inne nawiązania – na lotnisku Arlanda w Sztokholmie w terminalu, z którego zresztą odlatują samoloty do Polski, jest kawałek Valleby odtworzony jako plac zabaw, też zgodnie z prawami autorskimi. Lasse i Maja, i Biuro Detektywistyczne są marką tak jak są nią Muminki czy Pippi. Polscy artyści też poszli za ciosem. W Teatrze Miniatura w Gdańsku od kilku lat są grane dwie „Tajemnice”. Martinowi Widmarkowi bardzo się te adaptacje podobały. Co ciekawe, część autorów szwedzkich, zwłaszcza starszego pokolenia, z przekąsem mówi, że te opowieści to do końca nie jest literatura, tylko jakiś inny rodzaj oferty. Widmark, który swoją drogą nie spodziewał się aż takiego sukcesu książek, nie boi się używać słowa „projekt”. Schemat historyjek rzeczywiście jest dość prosty. Ale chyba każdy z nas, piszących, chciałby wpaść na pomysł „projektu”, który tak skutecznie zaangażuje dzieci w czytanie. Co rusz słyszę: „To była pierwsza książka, którą mój syn czy córka przeczytała od początku do końca”. Potem zwykle idzie kolejne 20 tomów, a później dziecko już czyta różne inne rzeczy.
A rodzice się cieszą, że chociaż fabuła jest kryminalna, nie ma brutalności. No i że bohaterowie nie mają mocy magicznych, nie latają, nie zioną ogniem, co dziś rzadkie.
Ważne jest też, że czytelnika traktuje się serio. Tajemnice, które rozszyfrowują młodzi detektywi, to poważne sprawy. Giną diamenty, telefony komórkowe, fałszowane są pieniądze. To nie jest problem, że ktoś z lodówki ukradł dwa pomidory.
Co takiego szwedzcy pisarze – od czasów Astrid Lindgren – wiedzą o dzieciach, czego nie wiedzą inni?
Właśnie to, że małych czytelników warto traktować poważnie. Książki, które piszą Szwedzi, bardzo często dotykają trudnych spraw. Z tego powodu w Polsce długo nie chciano ich tłumaczyć. Około 2000 r. próbowałam przekonać wydawców do przełożonych fragmentów kilku książek, to był m.in. Albert Albertson, który po szwedzku nazywa się Alfons Åberg. I odpowiedź zawsze brzmiała: „Szwedzkie książki dla dzieci? To tylko rozwody, seks, narkotyki!”. Odpowiadałam: „To też tam bywa. Ale tu mamy cudowną serię o Alfonsie Åbergu, przedszkolaku, którego wychowuje tata”. „No właśnie! A gdzie mama?!” – odpowiadano. Ja na to: „OK, to w takim razie tu jest urocza seria o rodzinie z czwórką dzieci”. Przetłumaczyłam rozdział, w którym mama jedzie rodzić kolejne dziecko do szpitala, bardzo śmieszny, tatuś mdleje w szpitalu itd. Wydawcy na to: „Rodzić???!!!”. Polacy i Szwedzi mieli zupełnie inny pogląd na to, co i jak należy dzieciom opowiadać.
O czym Szwedzi dla dzieci by nie napisali?
Czasem pytam o to pisarzy, których znam. Moni Nilsson, która pisze m.in. dla nastolatków o sprawach bardzo poważnych, jak rasizm, choroby czy nieszczęśliwe miłości – niekiedy tak, że można się śmiać do rozpuku – powiedziała, że miała problem z opisaniem w jednej z książek problemów z tożsamością płciową swojego bohatera. To jest w Szwecji bardzo aktualny temat: w którym momencie dorosły powinien wkroczyć w świat dziecka, kiedy ono się orientuje, że ma problem. Ulf Nilsson, autor książek o detektywie Gordonie, ale też m.in. „Żegnaj, panie Muffinie” – o śmierci zwierzątka, co tak naprawdę przenosi się na rozstanie z kimś najbliższym – powiedział mi, że nie potrafiłby napisać książki dotyczącej wykorzystywania seksualnego dzieci. Choć wiadomo, że literatura z tym tematem też powinna się zmierzyć. Dla mnie to jest właśnie u szwedzkich pisarzy wyjątkowe, że próbują mówić w prosty sposób o najtrudniejszych doświadczeniach, nie stając się przy tym wszystkowiedzącymi edukatorami.
Kiedy polscy wydawcy przekonali się do tego podejścia?
Zaczęli się przełamywać 12–13 lat temu.
Pomogła moda na Szwecję?
Na pewno znaczenie miała popularność tamtejszej literatury kryminalnej dla dorosłych, m.in. „Millennium”. Rolę odegrała też polityka szwedzkiej ambasady, by promować w Polsce własnych autorów. Sama bardzo ich do tego namawiałam. Na stulecie urodzin Astrid Lindgren zrobiliśmy wielki show, pokazując przy okazji nowe książki, bohaterów i autorów. A największy krok był związany z powstaniem poznańskiego wydawnictwa Zakamarki, które początkowo było filią szwedzkiego koncernu, a po trzech, czterech latach się usamodzielniło. Zaczęli bezpiecznie od książki dla dzieci o Astrid Lindgren i jej książek, które wcześniej nie były tłumaczone na polski. A potem, ostrożnie sondując rynek, sięgali po współczesnych topowych autorów. Pierwszym dużym sukcesem okazał się „Piaskowy Wilk” Åsy Lind i seria o Mamie Mu Jujji i Tomasa Wieslanderów. Gdy dostałam propozycję, by przetłumaczyć „Biuro Detektywistyczne”, od razu mi się spodobało. Jako dziecko uwielbiałam Nienackiego i Bahdaja, wiedziałam, że w Polsce trochę brakuje takich historii. Potem powstało wydawnictwo EneDueRabe w Gdańsku, które też zaczęło od autorów szwedzkich i norweskich, z czasem kolejne oficyny odkrywały skandynawską literaturę.
Dlaczego pani zależało na tym, żeby spopularyzować w Polsce szwedzkie książki dla dzieci?
Bo sama zachwyciłam się nimi dawno temu. Studiowałam filologię szwedzką, trochę na pierwszej fali mody na tę kulturę w latach 70., a trochę w młodzieńczym poszukiwaniu oryginalności. Po pierwszym roku pojechałam na wakacje do Uppsali. Zajmowałam się dziećmi w rodzinie, w której biblioteka była wypełniona od podłogi po sufit. Dzieci uwielbiały, gdy im się czytało – najbardziej lubiły to, że robiłam błędy i można mnie było poprawiać. A ja przy okazji poznałam te książki. I wróciłam z Uppsali z przekonaniem, że chcę tłumaczyć szwedzką literaturę dla dzieci. Minęło ledwie 30 lat i marzenie się spełniło.
Mam wrażenie, że na polskim rynku książek dla dzieci w ostatnich latach lepszy produkt wypiera gorszy. Nadmiar optymizmu?
Chyba nie, zwłaszcza jeśli w porównaniu cofnąć się aż do lat 80. Sama miałam wtedy małe dzieci i dotkliwie odczułam, jak bardzo książek nie było – tak jak nie było zeszytów, owoców czy papieru toaletowego. Gdy na początku lat 90., po transformacji, nagle zaczęły spływać koszmarne disneyowskie skrótowce – małe syrenki, kopciuszki i śpiące królewny – ale bogato ilustrowane, soczystymi kolorami, sama się na to rzuciłam. Zęby mi zgrzytały, gdy czytałam – więc potem już tylko opowiadałam, przewracając strony. Moja córeczka, owszem, słuchała tego, ale ciągle mówiła: Mamo, ale żeby o dzieciach coś było i o zwierzątkach! A ja wiedziałam, że takie książki są w Szwecji. Przywoziłam stamtąd moim dzieciom książki, które tłumaczyłam im bezpośrednio na polski. W końcu, ponieważ na rynek z przekładami nie mogłam się przebić, sama zaczęłam pisać. Z myślą, że jeśli się uda, to może i tłumaczenia w końcu chwycą. W 2004 r. wyszła moja pierwsza książka o psie Kaktusie, opisująca współczesną rodzinę – niepełną: mama z dwójką dzieci, pies wzięty ze schroniska, duże miasto, wariackie przygody z tym psem. Pierwsze pytanie, które mi zadawano, tym razem brzmiało: „A gdzie jest tatuś?”. Mówiłam: „Nie ma. Czy w każdej rodzinie musi być?”. Ale książka się spodobała i dalej faktycznie szło coraz lepiej. Po mniej więcej dekadzie kolorowej szmiry i wolnoamerykanki, powstawania i upadania wydawnictw, zaczęły się pojawiać te, które do dziś są najlepsze: Wytwórnia, Hokus Pokus, Dwie Siostry, Muchomor, Literatura. Dziś jest wiele książek na najwyższym poziomie – i literackim, i ilustracyjnym – z których można dobrać coś dla każdego dziecka.
Bywają też ekranizowane – jak ostatnio historie o Basi Zofii Staneckiej. Czy będzie film na podstawie napisanej przez panią książki o psie Dżoku, który po śmierci swojego pana dwa lata wyczekiwał go przy krakowskim rondzie Grunwaldzkim?
Bardzo mi na tym zależy. Ale ponieważ rozmowy trwają, nie mogę nic więcej powiedzieć.
Lepiej, żeby młody człowiek nie czytał w ogóle czy żeby czytał byle co?
Chyba nie potrafiłabym radzić: „Lepiej, żeby w ogóle nie czytał”. Książki, które wyrobieni czytelnicy uważają za byle jakie, dziś na ogół wygrywają ceną z przemyślanymi, wartościowszymi propozycjami. Leżą w sklepach ze wszystkim w małych miejscowościach, w namiotach na deptakach kurortów, za trzy złote sztuka. Gdy nie ma pieniędzy na kupowanie dziecku droższych, lepiej wydanych książek, polecałabym korzystanie z bibliotek. Pracują tam świetnie wyedukowani ludzie, czytają literackie blogi i pisma, w których recenzowane są książki, biorą udział w szkoleniach, spotkaniach z autorami. Widzę też z perspektywy moich audycji radiowych, w których dzieci oceniają książki, że młodzi czytelnicy się rozwijają, z czasem doceniają trudniejsze, niesztampowe pozycje. Ale nie zabraniałabym czytać, nawet gdy dziecku wpadnie w ręce coś, co nie bardzo rodzicom się podoba. Szczególnie jeśli rodzice od początku starają się, żeby mały czytelnik miał naprawdę dobre książki, i od strony wizualnej, i od strony treści, wyrabiają mu gust. Dziecko samo zacznie słyszeć, że tekst jest niemądry czy nielogiczny, jeśli dostanie lepszą ofertę. Wierzę w tego rodzaju mądrość dzieci – podobnie jak wierzą w to Szwedzi.
***
Barbara Gawryluk jest autorką książek dla dzieci i tłumaczką szwedzkiej literatury dziecięcej. Od kilkunastu lat prowadzi w Radiu Kraków audycję „Alfabet” skierowaną do młodych czytelników.