Śląska myśl katalońska
Rozmowa ze zdobywcami Grand Prix Nagrody Architektonicznej POLITYKI
PIOTR SARZYŃSKI: – Jak doszło do współpracy waszych biur architektonicznych z Katalończykami przy projektowaniu nagrodzonego gmachu?
KRZYSZTOF MYCIELSKI (KM): – Na to pytanie akurat najtrudniej odpowiedzieć, bo nie ma z nami dwóch osób, które do tej współpracy doprowadziły. Pierwszą jest szef firmy BAAS Jordi Badia, a drugą nasz nieżyjący już, niestety, partner Mikołaj Kadłubowski. To oni dogadali się ze sobą na wspólny projekt w Polsce. Nikt z naszej trójki nie był świadkiem powstawania samej koncepcji obiektu. Co ciekawe, decyzja Katalończyków o udziale w konkursie zapadła dość późno i okazało się, że nie możemy wystąpić w nim jako konsorcjum firm. W związku z tym oficjalnie konkurs wygrała Grupa 5, a Jordi był współautorem. To rodziło pewne problemy, bo w chwili podpisywania umowy cała odpowiedzialność spadała na nas. Z kolei zależało nam na dołączeniu do współpracy doświadczonej pracowni z Katowic, ale takiej, która by się utożsamiała z projektem i po prostu chciała go z przekonaniem realizować. I tak dołączyli do nas Małeccy.
WOJCIECH MAŁECKI (WM): – Jordiego poznałem dzięki mojej żonie Joannie, z którą razem tworzymy naszą pracownię. Otóż wynalazła niegdyś jego realizacje w „Architecture Review”. Uznaliśmy je za ciekawe i zaprosiliśmy go na wykład do Katowic. Później utrzymywaliśmy kontakt mailowy, a w 2008 r. odwiedziliśmy go w pracowni w Barcelonie. Propozycję współpracy przyjęliśmy więc z satysfakcją.
Jak podzieliliście się pracą?
RAFAŁ ZELENT (RZ): – Autorami koncepcji konkursowej byli BAAS i Grupa 5 Architekci. Potem projekt rysowany był równolegle przez BAAS i pracownię Małeccy, zaś Grupa 5 wzięła na siebie rolę koordynatorów, bo bezpośrednio odpowiadała za cały projekt przed klientem. Podobnie podczas budowy ten projekt miał trzy „sita”. Na pierwszej linii frontu byli Małeccy, którzy brali na siebie większość problemów dnia codziennego, doraźne napięcia, sprawy organizacyjne. My pojawialiśmy się w krytycznych momentach, by ich wesprzeć, oraz prowadziliśmy całą formalną korespondencję. No i był Jordi, który głównie z perspektywy Barcelony pilnował, by zachować główną ideę budynku.
KM: – Większość codziennej pracy przyjęły polskie pracownie: projekty budowlane, projekty wykonawcze oraz nadzór na budowie. Wzięliśmy na siebie bieżące konflikty. Także część decyzji podejmowaliśmy samodzielnie, bo Jordi miał do nas pełne zaufanie. Dobrze wiedział, że wszyscy się utożsamialiśmy z tym projektem, bo odpowiadał naszej wizji architektury niegwiazdorskiej, architektury tła, wpasowującej się w kontekst. Jordi był dobrym, kreatywnym duchem, trzymał pieczę nad całością.
Moda na star-architektów sugeruje, że zawsze jest ten najważniejszy.
KM: – W dzisiejszych czasach dobra architektura powstaje zawsze w efekcie pracy zespołowej, jako efekt wysiłku wielu zdolnych ludzi. Oczywiście media oczekują nazwiska kreatora, głównego twórcy, i czują się zakłopotane, gdy dostają długą listę nazwisk, bo przecież wśród nich musi być gdzieś ukryty ten, co to wszystko rozwiązał. Gdy w latach 90. realizowano Potsdamer Platz w Berlinie, rozbawił mnie film dokumentalny, który przy tej okazji pokazywano, aby promować inwestycję. A szczególnie scena, która przedstawia głównego architekta Renzo Piano, jak siedzi, przez chwilę myśli, a później gwałtownym ruchem ręki maluje kilka kresek, które stanowią rozwiązanie całego skomplikowanego węzła komunikacyjnego w tym miejscu. Tymczasem każdy architekt ma świadomość, że nad rozwikłaniem tego problemu przez wiele miesięcy pracowały dziesiątki inżynierów...
Ale mimo że działaliście zespołowo, to wam też łatwo nie było.
WM: – Oj, nie było. Problem pojawił się już z samym rozkręceniem budowy. Gmach powstawał w skrajnie niesprzyjających warunkach: wciśnięty między stare kamienice, przy wąskiej, jednokierunkowej uliczce w centrum miasta, o utrudnionej komunikacji. Później pojawił się problem ze starym budynkiem dawnej fabryki żarówek, który miał pozostać na swoim miejscu. Ekspertyza ze strony generalnego wykonawcy sugerowała, że jest w tak złym stanie, że należy go rozebrać i ewentualnie postawić od nowa. To byłoby sprzeniewierzenie się jednemu z głównych walorów projektu, który na pewno miał duży wpływ na jego zwycięstwo w konkursie. Przepychanki trwały dwa miesiące. Aż w końcu dziekan Wydziału RiTV Uniwersytetu Śląskiego prof. Krystyna Doktorowicz przecięła spekulacje, mówiąc: „Co to za dyskusje, rozebrać czy nie? Taki projekt wybraliśmy i taki trzeba realizować. Ja się na nic innego nie zgadzam”.
RZ: – W pewnym momencie pojawiła się też sugestia, by zrezygnować z ceramicznej elewacji, bo jest trudna w realizacji i wydłuży budowę. A poza tym w naszym klimacie się nie sprawdzi. Deszcz ją zaleje, mróz ją rozsadzi.
WM: – Zrezygnować z niej to tak, jakby wypuścić na ulicę kobietę w samej halce, bez sukienki. Więc znowu była walka. Mieliśmy w swoim zespole świetnych konstruktorów od elewacji – firmę Nova, zdecydowano się na dodatkowe badania prefabrykatów elewacyjnych na Politechnice Śląskiej, znaleźliśmy pod Częstochową zakład, w którym wypala się cegły w jednym z ostatnich w Europie pieców hoffmanowskich opalanych węglem. A później były z kolei dyskusje, jak zrobić, by przez tak zaprojektowaną elewację można było wpuszczać do środka więcej światła, bo tak sobie zażyczył inwestor. Był moment, gdy wydawało się, że wykonawca zejdzie z budowy. Na spotkaniach reprezentowali go prawnicy, dyskusja odbywała się poprzez listy i protokoły. Wszystko szło w kierunku procesu. Pewnie potrwałby dwa lata, ostatecznie uniwersytet by go wygrał, ale budynku by nie było.
Warto było jednak walczyć, bo ostateczny efekt robi wrażenie.
WM: – Ale pamiętajmy, że w rezultacie budowa, która miała trwać 18 miesięcy, przeciągnęła się do 40 miesięcy. Żona śmiała się, że co tydzień mam mikrozawały. Same odbiory budowy trwały dwa tygodnie. Uwag było blisko 300, ale praktycznie wszystkie zostały uwzględnione i poprawione.
KM: – Projektanci zawsze dostrzegają niedostatki. Gdy oglądam nasze realizacje, to widzę głównie to, co się nie udało. Dlatego tak krzepiąca jest fala pochwał, która spłynęła na ten budynek, bo przekonuje nas samych, że te lata pracy nie poszły na marne, a niedoróbki, które my widzimy, wcale nie są tak istotne.
Czego was nauczyła współpraca z Katalończykami?
KM: – Jest taka słynna książka Roberta Venturiego „Uczyć się od Las Vegas”, w której autor opisał najbardziej kiczowate miasto USA. Uczynił to jednak bez uprzedzeń, starając się obiektywnie wyjaśnić mechanizmy jego powstawania i dostrzec to, co w nim wartościowe. Oczywiście Katowice to nie Las Vegas, ale podejście do problemu mieliśmy podobne. Najważniejsza jest w tym projekcie umiejętność uwzględnienia kontekstu bez żadnych uprzedzeń. Chyba najbardziej istotną decyzją początkową, którą zawdzięczamy Katalończykom, było zachowanie tej starej fabryki żarówek i wysiłek, by zrobić wszystko, co możliwe, dla dowartościowania otoczenia. Oczywiście można było założyć, że wchodzimy w miejsce, gdzie się sypią kamienice i gdzie nie jest zbyt bezpiecznie. I próbować się maksymalnie od tego miejsca odciąć, zaznaczyć swą odrębność. Ale można też było przyjąć, że to jest miejsce, które powstało dzięki wysiłkowi wielu architektów na przestrzeni wielu lat. A my jesteśmy jedynie przechodniami w historii. Dopełniamy swoim budynkiem zwyczajną śląską ulicę, z typową atmosferą starych Katowic.
WM: – Filozofię projektową tego budynku można porównać z widokiem czwórki kajakarskiej, która płynie do przodu, ale patrzy do tyłu. Budowanie nowego w kontynuacji miejsca.
RZ: – Ważna była też konsekwencja. Na przykład założenie, że w budynku znajdą się praktycznie tylko trzy materiały budowlane: beton, jasne drewno i cegła ceramiczna. Że nie pojawi się feeria barw, efekciarstwo. Przyjęliśmy to założenie i trzymaliśmy się go bardzo konsekwentnie. A przecież można było zrobić pewnie taniej, szybciej, łatwiej. Choćby zrezygnować ze ścian klinkierowych i je otynkować.
Słowem: byliście jak stare dobre małżeństwo...
WM: – Zdarzały się nieoczekiwane różnice w podejściu do tematu. Jordi np. mówił: „Wojtek, musimy koniecznie zabezpieczyć budynek przed słońcem”. A ja mu odpowiedziałem: „Jordi, my musimy zabezpieczyć go przed śniegiem”.
KM: – Architektura na południu Europy, w Hiszpanii, Włoszech, ale także w Katalonii, opiera się na przesłonie. Gdy się patrzy na tamtejszą współczesną architekturę, to często wygląda tak, jakby budynek był przesłonięty rodzajem firanki. U nas nigdy się tego nie stosowało, z prostego powodu: na północy Europy mamy za mało słońca i chcemy nim raczej doświetlić pomieszczenia, podczas gdy południowcy chcą się przed nim skryć.
Wspominaliśmy już o światowej presji stawiania budynków ikon przez star-architektów. Wasza realizacja jest ikoną czy może antyikoną?
KM: – Jest, bo budynek został zauważony, parokrotnie nagrodzony, także przez POLITYKĘ. Nie jest – bo nie ma w nim nic z filozofii: patrzcie na mnie, podziwiajcie. A może jest po prostu ikoną nowych czasów? Nowego myślenia o architekturze?
RZ: – Myślę, że to uznanie dla nas jest równocześnie uznaniem dla pewnego, coraz bardziej popularnego, nurtu we współczesnej architekturze polegającego na idei „nie zepsuć”. Nie zepsuć otoczenia, nie zepsuć tego, co zastaliśmy, przystępując do projektowania. Ważne, by mądrze połączyć niepowtarzalność z pokorą.
Mówi się, że wasza realizacja ma szansę ożywić i odmienić tę część Katowic, tak jak choćby Muzeum Guggenheima odmieniło Bilbao. Wierzycie w ten efekt?
KM: – Posłużę się bliskim panu przykładem. Budynek, w którym mieści się redakcja POLITYKI, nie jest może ikoniczny, ale jego pojawienie się w wówczas dość zaniedbanej części starej Ochoty sprawiło, że okolica nabrała prestiżu, zmieniło się jej postrzeganie. A wiem, co mówię, bo od urodzenia mieszkam niedaleko stąd. Więc oczywiście nie jest tak, że ul. św. Pawła w Katowicach błyskawicznie się odmieni, odnowione zostaną wszystkie elewacje i przeniesie się tu centrum miasta. Ale na pewno to miejsce zyskało jakąś dużą, nieobecną wcześniej wartość, uległo pewnej nobilitacji. A przede wszystkim stało się miejscem żywym, choćby dzięki stałej obecności studentów. Ktoś być może otworzy przy ulicy knajpkę, później powstanie dla niej konkurencja, modne stanie się bywać tam. Może to nie jest wielka rewitalizacja, ale jakiś mechanizm został uruchomiony. Proszę sobie przypomnieć Centre Pompidou, postawione w środku dzielnicy, do której przeciętny paryżanin, o turystach nie wspominając, bał się wejść, by nie dostać w głowę. Mechanizm jest podobny, choć skala oczywiście zupełnie inna. Stworzyliśmy coś miastotwórczego i jesteśmy z tego dumni.