Był małomówny. Za to uważnie i chętnie słuchał. Był charyzmatyczny, choć delikatny zarazem. Miły, ale zdystansowany. Umiał narzucić innym swoją wolę – choć zarazem przez lata pozostawał pod kontrolą żony i był od niej uzależniony w zwykłych, życiowych sprawach. „Rozsiewał pewną powagę” – mówi o nim Andrzej Wróblewski, brat słynnego „Ptaszyna”. Roman Polański uważa go za chłodnego – ale zostają przyjaciółmi na wiele lat. Jakiś obraz bohatera książki „Komeda. Osobiste życie jazzu” żyje w pamięci ludzi, ale wydaje się zamglony i tajemniczy. Jak duch.
Krzysztof Komeda się wymyka
Przy pracy nad „Beksińskimi” Magdalena Grzebałkowska miała do dyspozycji wręcz nadmiar materiałów z domowych archiwów, tutaj dotarcie do faktów wymaga niezliczonych rozmów – od kolegów Komedy ze szkoły w Ostrowie Wielkopolskim po kumpli z Ameryki. Trzeba prześledzić drogę pianisty i kompozytora przez różne miejsca w Polsce i za granicą, a mimo to Komeda ciągle się wymyka i można go wytłumaczyć raczej poprzez wpływ wywierany na innych, przeskakując na szerszy plan. Może dlatego „Osobiste życie jazzu” to właściwie dwie książki w jednej – niespełna 38-letnie, tragicznie zakończone życie bohatera i rozwój zjawiska polskiego jazzu lat 50. i 60., na który ów bohater ma tak wielki wpływ.
Amerykański jazz awangardowy ma swoją świętą trójcę. Samozwańczo wpisywał się w nią saksofonista Albert Ayler, guru free jazzu: „John Coltrane był ojcem, Pharoah Sanders synem, ja jestem duchem świętym”. I z czymś podobnym mamy do czynienia tutaj. W marcu tego roku, po śmierci wibrafonisty Jerzego Miliana, oryginalny skład Sekstetu Krzysztofa Komedy reprezentuje już tylko Jan „Ptaszyn” Wróblewski. „Kończy się epoka Komedy” – komentował to w radiowej Dwójce Paweł Brodowski, naczelny „Jazz Forum”. Czyli epoka, kiedy to zbieranina pasjonatów, w większości amatorów z przeróżnymi fakultetami – co z kolei od pierwszych stron naświetla Grzebałkowska – chwyci za instrumenty i będzie się starała gonić Amerykę. Komeda w symbolicznym geście ją dogoni, zdobędzie, tyle że poprzez Hollywood i w dodatku tuż przed śmiercią.
Ale oglądany z perspektywy tej książki jest takim właśnie duchem, siłą sprawczą. Pokazuje saksofon Zbigniewowi Namysłowskiemu, podsuwa wibrafon Milianowi, zatrudnia młodziutkiego Michała Urbaniaka, docenia talent Tomasza Stańki, przesłuchuje zdolną licealistkę Urszulę Dudziak, przyjmuje do zespołu jej brata Leszka, perkusistę. Jego sekstet jest jedną z dwóch – obok Melomanów, w pewnym momencie mieszających się z nim składami – fundamentalnych dla polskiego jazzu grup.
Czytaj także: Jak sprzedać ambitny polski jazz?
Atmosfera czasów Komedy
Grzebałkowska ze swoim przygotowaniem historycznym jest jak zwykle świetna w kreśleniu atmosfery czasów. Wykonała zresztą nie tylko olbrzymią pracę związaną ze znalezieniem żyjących świadków, ale i przetrząśnięciem archiwów.
Cały ten zbiorowy portret „katakumbowych bojowników” (jak ich nazywa Leopold Tyrmand) polskiego środowiska jazzowego to piękny obraz sztucznej – bo hodowanej pod kloszem PRL – przewagi popytu nad podażą. Wzmaganej dodatkowo naturalnie buntowniczym wizerunkiem jazzmanów. Autorka przypomina młodzieńczą deklarację Komedy, który chce zakładać „klub nicponi”. A gdzieś dalej – celne spostrzeżenie Jacka Ostaszewskiego: „My próbowaliśmy kreować inną rzeczywistość na terenie PRL. Alkohol w tym pomagał”. Stopniowo tylko bunt wyparuje, alkohol pozostanie.
Polski paradoks polega na tym, że moment wielkiego otwierania na eksplodujący w Ameryce i zmieniający Europę jazz następuje w chwili naszego zamykania się na kulturę zachodnią. Grzebałkowska cytuje wystąpienie Jerzego Putramenta na posiedzeniu KC o tym, że trzeba wypracować „ochronną szczepionkę przeciwko zgniłym wpływom wstecznictwa kapitalizmu europejskiego”. Szczepionka ma charakter czynnych działań – gdy w 1949 roku łódzki oddział YMCA przejmuje Związek Młodzieży Polskiej, jeden z jego członków młotkiem roztrzaskuje zbiory płytowe. Opowiada o tym Andrzej Wojciechowski z Melomanów. „Zwariowana melodia bez melodii, której żaden wariat nie pojmie” – definiuje jazz odnaleziony przez Grzebałkowską tekst z „Gazety Robotniczej”, w sumie nawet z niezłą intuicją.
Słynny Ludwik Erhardt o serii objazdowych imprez jazzowych w roku 1955 pisze, że „swoje powodzenie osiąga przede wszystkim przez żerowanie na snobizmie pewnej grupy społeczeństwa, a nie dzięki dobrej muzyce, bo jej nie daje”. Włodzimierz Sokorski mówi o „snobistycznym kultywowaniu dysharmonicznego jazzu”, choć od początku pojawiają się aberracje systemu. Chłopi zwoływani do świetlic słuchają na przykład muzyki Glenna Millera granej przez Cariocę, wczesny zespół Komedy, dla niepoznaki wpisanej do programu jako „murzyńska pieśń ludowa”.
Najlepiej jednak te paradoksy rozwoju jazzu puentuje fragment znalezionego przez Grzebałkowską wywiadu z samym Komedą, który komentuje stopniowe uspokojenie atmosfery wokół jazzu jako zupełnie naturalne: „Nienormalne było olbrzymie zainteresowanie jazzem pod koniec lat 50. Nastąpił obecnie okres stabilizacji: przy jazzie zostali prawdziwi jazzfani. Młodzież ma zamiast jazzu big-beat, dużo łatwiejszy, a dający masę zadowolenia w dziedzinie rytmiki i dynamiki”.
Czytaj także: Jazz żyje!
Jak widziano jazz
Pierwszymi bohaterami krajowej krytyki jazzowej bywają urzędnicy. Co widać w odnalezionych przez autorkę aktach związanych z pionierskimi sopockimi festiwalami jazzowymi lat 1956–57. W późniejszym okresie system patrzy jednak na jazz z coraz większą ciekawością, a nawet nadzieją. Dobrze wyraża to kolejny znaleziony w archiwach list – część ping-ponga urzędniczego między poszczególnymi instytucjami scentralizowanego świata kultury: „Sekstet Jazzowy Komedy poważnie traktujący swoją pracę, jako jedyny w krajach demokracji ludowej, eksperyment w dziedzinie nowoczesnego jazzu koncertowego (…) ze wszech miar zasługuje na poparcie przez władze państwowe”. Słowem: skoro już mamy grać tę muzykę zgniłego Zachodu, to chociaż eksperymentalnie i najlepiej w bloku.
Dalej jednak jazz wprzęgnięty jest w aparat biurokracji – Ministerstwo Kultury żąda na przykład sprawozdań z działalności zespołu, no i wysyła grupę na Światowy Festiwal Młodzieży w Moskwie. Później Komedy nie będą chcieli przyjąć do Związku Kompozytorów Polskich. Choć jego stosunek do polityki pozostanie – jak wskazuje książka – trudny do określenia. Podczas gdy inni mają problemy z aparatem bezpieczeństwa, on wydaje się na wiele czynników politycznych po prostu nie zwracać uwagi. Drogę w urzędach toruje żona Zofia, jako menedżerka Sekstetu.
Przedmiotem urzędniczych bojów po 1956 r. nie jest walka z cenzurą czy o szansę uprawiania zawodu muzyka. Chodzi o pieniądze, możliwość życia z muzyki, skoro już – jak bohater praktykę lekarską – porzuciło się wykonywane wcześniej zajęcia. Komeda i inni muzycy nie mają gdzie odbywać prób ani na czym grać, dorabiają wykonywaniem utworów rockandrollowych czy calypso. Komedowie biedują w Krakowie, zmiana przychodzi nagle, gdy, już po przeniesieniu się do Warszawy, sypią się zewsząd oferty pracy dla filmu. Także za granicą. Komeda staje się szybko jednym z najzamożniejszych jazzowych muzyków w kraju. Ma mieszkanie, zagraniczny samochód, sprzęt stereo. Dyskusje o tym, dlaczego jazzmanom jest w kraju tak źle, zastępuje od razu dyskusja o tym, czy aby nie jest im zbyt dobrze. Książka śledzi oczywiście jedną i drugą.
Sam bohater jest ambitny i skoncentrowany na muzyce od samego początku. Bębni w klawisze jako dziecko, jeśli nie ma klawiszy – bębni w cokolwiek. I zostanie mu to „bębnienie”, ale już raczej jako powód do pewnych kompleksów, bo – ten wątek wraca parokrotnie – kompozytorem był lepszym niż pianistą. Zresztą w tej ostatniej specjalności konkurencję ma znakomitą. I tak liczną, że w pierwszych, „katakumbowych” zespołach czasem jeden pianista musi ustąpić miejsca drugiemu, siadając przy akordeonie, każdy z trójki najważniejszych pianistów (Andrzej Trzaskowski, Andrzej Kurylewicz, ale i sam Komeda) uczy się też gry na drugim instrumencie.
Czytaj także: Wróciła kultowa seria „Polish Jazz”
Żona Komedy i trudne momenty
W opowieściach o Komedzie, co naturalne, dominował przez lata głos jego żony. Młodzieńcze czasy były więc udokumentowane słabiej. Trudno też było wymagać od wspomnień nieżyjącej już Zofii Komedowej – zasłużonej organizatorki jazzowego życia w erze „katakumbowej” – wiedzy na temat tego, że duża część, a może nawet większość współpracujących z mężem muzyków za nią nie przepadała. W Krakowie mieli jej za złe, że rozpiła Piwnicę pod Baranami. Jerzy Skolimowski opowiada w książce o narastających napięciach małżeńskich między Krzysztofem a Zofią. Rosław Szaybo mówi wprost: „Krzysia lubiłem najbardziej, gdy był sam”. Kazimierz Kutz: „Potwornie go ograniczała”. Bezlitosny jest opis wyjazdu Komedy do USA jako – w jakimś stopniu – ucieczki od żony, ale dramat historii Zofii w ostatnich miesiącach życia męża też tu znajdziemy.
To, co imponuje u Grzebałkowskiej, to sposób naświetlania momentów trudnych, krytycznych, najbardziej kontrowersyjnych i najsilniej zmitologizowanych, które łatwo zamienić w tani melodramat. U niej przeciwnie – takie wydarzenia opowiadane są krócej, bez nadinterpretacji. Tak jest, gdy konfrontuje „Marię” – tajemniczą, niezdradzającą swoich personaliów narzeczoną Komedy – z Zofią. Z opisem romansu Komedy z Barbarą Hesse-Bukowską – krótkim, bo też słabo udokumentowanym (śledzimy go we wspomnieniu Jerzego Gruzy), ale zapadającym w pamięć. Poważniejszemu już, pozamałżeńskiemu związkowi kompozytora z Krystyną Sienkiewicz poświęca autorka dłuższy fragment, notując wyznania aktorki niedługo przed jej śmiercią. No i wreszcie newralgiczny opis śmiertelnego w konsekwencji wypadku bohatera książki. Grzebałkowska prezentuje dwie wersje wydarzeń: tę dotychczasową, ale też kolejną, nieco odmienną, usłyszaną od reżysera i producenta Andrzeja Krakowskiego – jak wiele z tych opowieści wydobyto na światło dzienne po raz pierwszy.
Szuka się w sposób naturalny w tej książce wartości dodanych, wszystkiego, czego nie było w obszernej literaturze poświęconej jej bohaterowi. Autorka pouzupełniała jednak ten życiorys w tylu miejscach, że powstała rzecz podstawowa, która teraz będzie punktem wyjścia dla innych, w tym zapewne dla twórców zapowiadanego już filmu (ma go wyreżyserować Leszek Dawid, planowana premiera – rok 2020). Tak jak da się opowiedzieć pionierskie lata polskiego jazzu biografią Komedy, tak i tę biografię dało się wreszcie zawrzeć w jednej książce.
Magdalena Grzebałkowska, Komeda. Osobiste życie jazzu, Znak, Kraków 2018, s. 512.