Kultura

Japonia z filmowego snu

Czy „Wyspa psów” utrwala stereotypy o Japonii?

Kadr z filmu „Wyspa psów” Kadr z filmu „Wyspa psów” mat. pr.
„Wyspa psów”, nowa kukiełkowa animacja Wesa Andersona, zabiera widzów na wycieczkę do Japonii. Nie tej prawdziwej, ale zbudowanej z fragmentów popkulturowej wyobraźni. Czy wypada w taki sposób mówić o innej kulturze?

Fabuła filmu umieszcza akcję w przyszłości w mieście Megasaki. Po epidemii psiej grypy burmistrz Kobayashi wysiedla wszystkie psy na pobliską Wyspę Śmieci. Nie podoba się to przybranemu synowi Kobayashiego. Dwunastoletni Atari wyrusza na poszukiwania swojego ukochanego psa. Tymczasem redakcja szkolnej gazetki, dzięki uporowi Tracy, Amerykanki z wymiany studenckiej, wpada na trop politycznego spisku stojącego za całą aferą.

Głównymi bohaterami filmu są jednak psy zamieszkujące postapokaliptyczną wyspę. Jak w książkach Richarda Adamsa („Wodnikowe wzgórze”, „The Plague Dogs”, którą inspirował się Wes Anderson), prowadzą ze sobą dialogi czystą angielszczyzną („szczeknięcia zostały przełożone”). Ludzie natomiast mówią w swoich językach – kto nie zna japońskiego, zrozumie więc tyle, ile odczyta z kukiełkowej mowy ciała, kontekstu – i co przełożą okazjonalni (i nie zawsze wiarygodni) tłumacze.

Czytaj także: Japońskie nisze i fetysze

Przyszłość, czyli wczoraj

Tymczasem ta „przyszłość”, w której Anderson umieścił historię chłopca i jego psa, w ogóle nie przypomina futurystycznych wizji, do których przyzwyczaiły nas cyberpunkowe pejzaże neonowych miast. Wręcz przeciwnie, wygląda, jakby czas zatrzymał się w niej dekady temu, przed elektroniczną rewolucją i bańką ekonomiczną.

Reklama