Jednym z tych seriali jest dodany do netfliksowej oferty w kwietniu dwunastoodcinkowy „One Punch Man”. Miłośnicy japońskiej popkultury znają już ten tytuł z księgarskich półek – wydawaniem komiksu pod tym samym tytułem zajmuje się w Polsce wydawnictwo JPF. Ilustrowana przez Yusuke Muratę manga jest adaptacją sieciowego komiksu autora ukrywającego się pod pseudonimem ONE.
One Punch Man, czyli krótkie epickie pojedynki
Bohaterem jest Saitama, 25-latek o łysej głowie, który jest superbohaterem. Postanowił nim zostać trzy lata wcześniej, sfrustrowany kolejną nieudaną rozmową o pracę. Rozpoczął morderczy trening (od którego wyłysiał) i zyskał nadludzką siłę – każdego wroga czy potwora zagrażającego bezpieczeństwu miasta czy nawet planety potrafi położyć jednym ciosem (stąd tytuł). Budzi to jego frustrację – każdy epicki z założenia pojedynek kończy się w ułamku sekundy, co jest zwyczajnie nudne.
Wszyscy wychowani na „Dragonballu” czy amerykańskich filmach o superherosach, w których pojedynki między nadludzmi (i kosmitami) potrafiły trwać odpowiednio kilka odcinków lub cały trzeci akt filmu, powinni docenić tę zabawną dekonstrukcję. Zwłaszcza że jest ona punktem wyjścia do dalszego „szarpania bohaterów”. Herosi w świecie „One Punch Mana” występują w nadmiarze, tak że konieczne stało się ich zrzeszenie w specjalnej organizacji ogarniającej poczynania miłośników walki o sprawiedliwość. Należą do niej osobniki o prawdziwych mocach, ale i normalsi pozbawieni nadnaturalnych zdolności – może poza hartem ducha. Łatwo rozpoznać nawiązania do znanych bohaterów – występuje np. analog Iron Mana, którego interesuje głównie nieustanny wyścig zbrojeń, a ratowaniem świata zajmuje się przy okazji i od niechcenia. Na tle różnych mniej i bardziej skomplikowanych postaci stoicki i pewny siebie Saitama odcina się nie tylko śmiesznym żółtym kombinezonem, czerwoną peleryną i połyskującą w słońcu łysiną.
Głównym celem tej całej dekonstrukcji gutunku, chociaż zdarzają się momenty pełne prawdziwych emocji, jest komedia. Zainteresowanych głębszą polemiką z ideą superherosa odesłałbym do serii (dostępnych w serwisie Crunchyroll) takich jak „Samurai Flamenco” czy „Gatchaman Crowds” (współczesny, odchodzący od oryginału remake „Załogi G”) albo do innego serialu na podstawie komiksu ONE’a – „Mob Psycho 100”, opowiadającego o przygodach nastolatka obdarzonego paranormalnymi mocami, którego największym marzeniem jest osiągnąć coś w życiu bez uciekania się do ich użycia.
Czytaj także: Czy komiksowa świetność herosów przemija?
Małe czarownice podbijają świat
Wyprodukowany przez Netfliksa serial „Little Witch Academia” zrobiło kultowe studio Trigger. Jest to produkcja wyróżniająca się na tle ich portfolio. Trigger założyli byli członkowie legendarnego Gainaxu („Neon Genesis Evangelion”) i od początku zwracali na siebie uwagę takimi serialami jak „Kill La Kill” (biorącym na tapetę przemoc i hiperseksualizację bohaterek anime) czy „Inferno Cop” (absurdalny pastisz amerykańskich komiksów ze szczątkową animacją). Ale oprócz tych dziwactw zrealizowali trzydziestominutowy film „Little Witch Academia” – przepięknie animowaną, prostą opowieść o przygodzie, cóż, jak sama nazwa wskazuje, młodych czarownic uczących się w szkole Luna Nova. Popularność filmu sprawiła, że powstała jego kontynuacja „Enchanted Parade”, sfinansowana w serwisie zrzutkowym Kickstarter – potrzebną kwotę zebrano w rekordowym czasie. Oba dostępne są na Netfliksie.
W serialu (dostępnym z polskim dubbingiem!) występują te same postacie, ale to osobna, znacznie pogłębiona historia. Na pierwszy rzut oka widać wpływy „Harry’ego Pottera” (nawet akademia Luna Nova znajduje się ewidentnie w Wielkiej Brytanii), ale serial można nazwać „anty-Potterem”. Bohaterką jest dziewczyna Atsuko Kagari, która nie jest wyczekiwanym wybrańcem, nie straciła rodziców w ataku magicznego Hitlera ani nie mieszka pod schodami u niegodziwej ciotki – po prostu w dzieciństwie obejrzała występ czarownicy znanej jako Lśniąca Chariot i od tej pory żyje marzeniami o magii. Jest tylko jeden szkopuł – bardzo, bardzo słabo czaruje, chociaż nadrabia ten brak siłą woli i niewyczerpaną wiarą w marzenia. Wszystko, co Harry dostawał na tacy (tylko wsiadł na miotłę – i od razu mistrz quditticha, co za kompensacyjna fantazja!), Atsuko musi wywalczyć niezłomnością i pomysłowością – i pomocą oddanych przyjaciółek.
W przeciwieństwie do zamkniętych we własnym świecie czarodziejów z „Harry’ego Pottera” czarownice z akademii Luna Nova muszą borykać się z różnymi współczesnymi problemami – takimi jak kiepska kondycja finansowa akademii (to był powód, dla którego została przyjęta taka outsiderka jak Atsuko). Smoki w świecie „Małych czarownic” nie siedzą na górze złota, ale grają na giełdzie, a nowoczesne czarownice próbują iść z duchem czasu i łączą magię z techniką, zamiast staroświeckich mioteł do latania wybierają roboty roomba, a bohaterki czytają powieść wzorowaną na sadze „Zmierzch” (choć liczbą tomów przypomina raczej japońskie light novels). Nie ma tu podziału na dobro i zło jak w Potterze, problemem są raczej ludzkie słabości i „polityka realna” w odpowiedzi na nadchodzący upadek magicznego świata – wraz z pochodem nowoczesności stara magia umiera.
„Little Witch Academia” przez tematykę i dekoracje jest przystępna dla zachodniego widza – odnajdą się tu zarówno miłośnicy „Harry’ego Pottera”, jak i „Czarodziejki z księżyca”. Pełna niejednoznacznych postaci, porywających przygód i zwrotów akcji seria jest perełką w ofercie Netfliksa.
Czytaj także: Hologram lekiem na samotność? Tak to się robi w Japonii