Świat kina chyba się zgodził, że Guillermo del Toro to wyjątkowo utalentowany reżyser. Szeroką publiczność najpierw zachwycił „Labiryntem fauna”, niedawno zaś znów zaczarował filmową baśnią, tym razem o miłości kobiety i rybopodobnego stwora. „Kształt wody” przyniósł Meksykaninowi Oscara.
Ale „Pacific Rim: Rebelia” powstał już pod nadzorem Stevena S. DeKnighta. Jeśli obejrzeć jego film i porównać ze stworzonym przez del Toro „Pacific Rim” z 2013 roku, trudno nie zauważyć dramatycznych różnic. I niemal każdy szczegół wypada tu na korzyść Meksykanina.
„Pacific Rim: Rebelia”. Ktoś tam z kimś się bił
W klasie efekciarskiego kina rozrywkowo-wybuchowego „Rebelia” plasuje się gdzieś w środku stawki – na pewno wyżej niż seria „Transformers”, w okolicach nowego „Dnia Niepodległości”, nieco niżej „Jurassic World”. To typowa produkcja na jeden seans. Można się rozerwać, ale nie ma czym zachwycić. Nie zirytuje tak bardzo jak bezmyślne i wypchane lokowaniami produktów filmy Michaela Baya, ale nie poleca się zbyt wnikliwie zastanawiać nad motywacjami i zachowaniem bohaterów. To wizualny fajerwerk bez opowieści i ducha, z postaciami tak płaskimi, że po wyjściu z kina zapomina się ich imion. I fabułą tak szczątkową, że w sumie trudno opisać ją inaczej niż „ktoś tam z kimś się bił”.
Steven S. DeKnight korzystał z niemal identycznych narzędzi co kilka lat wcześniej Guillermo del Toro. Więcej: Meksykanin tworzył ten świat od zera. „Rebelia” wchodziła na już postawiony fundament fabularny, który posłużył jako tło historyczne dla nowego scenariusza i stały punkt odniesienia. A jednak coś bardzo nie wypaliło.
Del Toro snuje opowieści
Oglądając te filmy, dwie historie podobnie pokazujące starcia wielkich robotów z wielkimi potworami, widzimy drastyczne różnice między reżyserem wyrobnikiem (DeKnight) a reżyserem opowiadaczem historii (de Toro). U tego drugiego każdy element powstał, by służyć fabule. Ten pierwszy raczej serwuje efekty specjalne.
Mimo że del Toro musiał wprowadzić widza w zupełnie nowy świat, w którym monumentalne monstra wychodzą z dna oceanu i atakują nadbrzeżne miasta, to jego scenariusz miał lepsze fundamenty. Widać tu miłość Meksykanina do baśni, dzięki której do perfekcji opanował sztukę oszczędnej, klimatycznej narracji, momentalnie wprowadzającej widza w odpowiedni nastrój. Widać wszystkie czytane od dziecka książki. W „Pacific Rim” akcja rozpoczyna się nie w chwili pierwszego ataku na ludzkość, ale wiele lat później, tak by historia miała czym się żywić.
Del Toro wie, jak prowadzić kamerę
Porównanie „Rebelii” do pierwowzoru to jednak również, a może przede wszystkim, lekcja narracji wizualnej. Tego, jak już praca kamery ustawia opowieść i buduje odpowiednią atmosferę. Del Toro swoje potwory pokazywał z dołu, z daleka, dbał o takie kąty, by zawsze podkreślać ich rozmiar, kolosalność, ociężałość. Niczego nie krył roztrzęsioną kamerą, był bardzo „czysty”, w każdej sekundzie dbał o klarowność wydarzeń i panował nad chaosem. Jego troska o detale przejawiała się choćby w tym, że wraz ze specami od efektów siedział nad każdą sceną i korygował fizykę ruchu robotów.
Tymczasem u DeKnighta mało co widać, bo kamera jest za blisko. Z jakiegoś względu uznał on, że gdy ogromny robot rzuca ogromnym potworem w budynek, to ujęcie okaże się lepsze, jeśli obraz będzie reagował na akcję trzęsieniem i chaotycznymi ruchami. Nie pilnował również tego, jak pokazywane są jego roboty, jak się poruszają. Jego film wiele ma więc wspólnego z serialem „Power Rangers” sprzed lat. Tam też wyraźnie widzieliśmy, że na ekranie jest nie jakiś kolos, ale facet w fikuśnym stroju na tle makiety miasta.
Efektowność versus efekciarstwo
„Pacific Rim” i „Pacific Rim: Rebelia” to dwie podobne historie, ale opowiedziane zupełnie innymi językami. Myli się, kto sądzi, że w kinie rozrywkowym nie ma miejsca na reżyserski kunszt, a efektowność i pusta efekciarskość to jedno i to samo – we wszystkim można odnaleźć opowieść, każdą taką historię można zaludnić pełnokrwistymi bohaterami. W 2013 roku Guillermo del Toro pokazał, jak coś pozornie pustego napełnić treścią, jak film o robotach bijących się z potworami uczynić poruszającym i olśniewającym wizualnie – nie poprzez mnożenie sztuczek, ale poprzez opowieść. Bo okazuje się, że jeśli za bombastycznym ujęciem stoi dobra historia, to można tchnąć życie nawet w kilkudziesięciometrowego metalowego robota z rakietą w łokciu.
Szkoda, że Steven S. DeKnight nie odrobił tej lekcji i niespecjalnie zrozumiał, co uczyniło „Pacific Rim” czymś więcej niż efekciarską potyczką robotów z potworami.