JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Razem z Martą Nieradkiewicz tworzycie parę, i to parę najbardziej utalentowanych młodych polskich aktorów. Artyści w dużym stopniu są egocentrykami. Da się robić karierę jednocześnie?
DAWID OGRODNIK: – Myślę, że tak. Podejmujemy takie wyzwanie. Z tym że etap rywalizacji mam dawno za sobą. Wybieram role ze względu na ciekawość spotkania; żeby zrobić coś wartościowego, czasami przeżyć coś zwariowanego, a nie dlatego, żeby komuś coś udowadniać. Ostatnio na przykład razem z Romkiem Gancarczykiem zaangażowaliśmy się w eksperymentalny projekt „Dzieci z dworca ZOO” w krakowskim Teatrze Barakah. Chcieliśmy się zmierzyć z energią ludzi bez aktorskiego doświadczenia.
Rok temu Marta, teraz pan zdobył nagrodę młodych aktorów wyróżniających się wybitną indywidualnością. To nie nakręca ambicji?
Nie mam przesadnych oczekiwań w stosunku do nagród. Zwłaszcza do tych, które powinny być przeznaczone dla początkujących aktorów. Debiutantem już się nie czuję, jednakże bycie w gronie osób wyróżnionych tą nagrodą jest dla mnie pewnego rodzaju nobilitacją. Czy, wykonując ten zawód, nie naruszam granic prywatności w związku? Nawet jeśli przenoszę do filmu jakieś prywatne sytuacje, uznajemy to za część pracy i nie komentujemy tego między sobą. Problem zaczyna się, gdy brakuje napędu. Dawniej, szukając inspiracji, zdarzało mi się prowokować w życiu prywatnym. Dziś staram się tego unikać. Lepiej spróbować na planie z partnerem, który bierze za to pieniądze.
Czerpanie inspiracji ma swoje granice?
Podstawowym narzędziem jest kontakt międzyludzki. W atmosferze zaufania i wolności można sobie pozwolić na wiele. Jeżeli tego nie ma, a partner bez względu na to, co mu się proponuje, reaguje w jednakowy sposób, nie pozostaje nic innego, jak dostosować się. Pograć w przestrzeni, którą on proponuje. Ale na ogół aktorzy bywają elastyczni. Wtedy spotkania wydają się najbardziej interesujące. W moim przypadku niemal wszystkie tak wyglądały. Aktualnie znów gram z Andrzejem Sewerynem. Pracujemy nad serialem w reżyserii Jana Holoubka dla ShowMax o dziennikarzu prasowym próbującym rozwikłać zagadkę pewnej zbrodni sprzed lat. Ufamy sobie. To pobudza kreatywność. Dużo improwizujemy, co sprawia nam ogromną radość.
W kręconym właśnie łotewsko-belgijskim „Olegu” Jurisa Kursietisa wciela się pan w szemranego przedsiębiorcę załatwiającego Polakom robotę na Zachodzie. Łatwo panu przychodzi przeskakiwanie do innego świata? Szybko się pan w tym odnajduje?
Przyglądanie się życiu i pracy innych, poznawanie odmiennych sposobów myślenia to podstawa uprawiania tego zawodu. Bardzo wzbogacająca, czasami przyjemna, czasami nie, lecz można w tym zgubić siebie, ponieważ wolność nie ma granic. Istotą jest ustalenie granic postaci w każdej kategorii wyznania, światopoglądu, cech charakteru itd. Warto posiadać i mieć świadomość własnych kategorii, wtedy przeskakiwanie wydaje się łatwiejsze. Ale film to nie tylko aktor, lecz przede wszystkim reżyser, który zawsze mnie prowadzi, polegając na mojej indywidualności.
Rodzicielstwo zmienia nastawienie do kariery?
Nie wydaje mi się. Jestem człowiekiem, który nie odpuszcza. Zawodowe decyzje nadal podejmuję w ten sam sposób. Nie podporządkowuję pracy obowiązkom ojcowskim i odwrotnie. Ale oczywiście dużo się w życiu zmienia. W trudnych sytuacjach staram się nie reagować histerycznie. Próbuję się dogadywać, negocjować. Jest mnóstwo rozwiązań. Przyciśnięty do muru, zawsze wybiorę dobro dziecka, to jasne.
Rezygnacja z etatu w teatrze nie została podyktowana nową rolą w pana życiu osobistym?
Nie. Decyzję o zakończeniu współpracy z TR Warszawa podjąłem rok temu. Odczuwałem coraz większy dyskomfort. W pewnym momencie Grzegorz Jarzyna poprosił mnie o rozmowę, która z perspektywy czasu nadal wydaje mi się absurdalna. Zadawał dość kłopotliwe pytania, choćby: „Czy gram do swojej bramki czy bramki zespołu?”, ponieważ inni aktorzy bez podania nazwisk nie czują mnie. Nawet nie wiem do końca, jak te zarzuty nazwać, określić, bo do konfrontacji, o którą dyrektora TR poprosiłem, nigdy nie doszło. Wtedy wiedziałem już, że właśnie po to przyszedłem do zespołu tego teatru, żeby w czymś takim nie brać udziału. Wtedy już miałem jasność, co robić.
Pamiętam, z jakim entuzjazmem opowiadał pan niedawno o teatralnych planach.
Czy się rozczarowałem? Tak, choć teatr wiele mnie nauczył. Mam wrażenie, że podpatrując kolegów, rozwinąłem warsztat. Nie bardzo jednak wierzę w tworzenie teatralnej wspólnoty określanej mianem rodziny bądź stwierdzenia, że to ja jestem dla teatru, a nie teatr dla mnie, i jeszcze całość oparta na hegemonii reżysera. Nie odpowiada mi bycie trybikiem. W kinie czy serialu mam większy wpływ na to, co powstaje. Dochodzi do wyraźniejszego starcia osobowości. To, co powstaje, jest rzeczą nadrzędną, a relacja reżyser–aktor jest bardziej relacją człowiek–człowiek, a nie dyrektor–pracownik.
Nie nagrody, nie praca na scenie… Co w takim razie jest miarą pańskiego sukcesu?
Udana realizacja. Twórczy drive. To sprawia, że czuję się szczęśliwy i spełniony. Kieruję się instynktem, siłą charakteru, a nie kalkulacją, co się bardziej opłaca. Postawiłem na kino. Sześć miesięcy nerwowego oczekiwania na nowe propozycje nie zmieniło mojego nastawienia. W międzyczasie nagrałem audiobooka. Jest jeszcze życie, rodzina, przyjaciele, są zainteresowania, pasje, różne dziedziny, w których można się dodatkowo realizować. Cokolwiek się wydarzy, poradzę sobie.
W szkole teatralnej studiował pan na jednym roku m.in. z Jakubem Gierszałem i Mateuszem Kościukiewiczem. Duch konkurencji nie zachwiał waszą przyjaźnią?
Tworzyliśmy zgraną grupę. Mateusz, który znał wtedy Krystiana Lupę, dysponował największym doświadczeniem. Organizował różne warsztaty, medytacje, wkręcał nas w jakieś stany, gdy próbowaliśmy namierzyć w ciele pewne emocje. Dzięki temu lepiej się poznawaliśmy. Rozwijaliśmy się. Z chwilą gdy pojawiła się zazdrość, coś się zmieniło. Chęć znalezienia się w punkcie, w którym ktoś inny się znalazł, była tak duża, że nasze relacje poznikały.
Dziś patrzycie na siebie inaczej?
Pozostał chyba szacunek i dobre wspomnienia przeżytych chwil. Nie utrzymujemy jednak bliższych kontaktów. Każdy poszedł własną drogą.
W sieci krążą informacje, że w trakcie studiów musiał pan stawić czoła mobbingowi. W dzieciństwie był pan bity przez ojca, zetknął się pan z przemocą rówieśników i wychowawców. Brzmi to dramatycznie.
Odpowiem Beksińskim: nikt nie obiecywał, że życie będzie usłane różami. Oczywiście nie były to proste sytuacje. Cechą wspólną wszystkich tych doświadczeń na pewno jest wola przetrwania i nadzieja, by udowodnić całemu światu, że jestem coś wart.
Wybaczył pan?
Nie wszystkim. Z paroma osobami chciałbym się skonfrontować, porozmawiać o tych sytuacjach. Nie chowam dzikiej urazy. Nie rozmyślam codziennie o tym, co mnie spotkało. Ale na fali akcji #MeToo, w której wziąłem udział, zastanawiam się, czy nie powinienem jednak ujawnić pewnych szczegółów. Mój wpis informujący, że ktoś próbował molestować mnie seksualnie, nieujawniający jednak konkretnego czasu, miejsca ani nazwisk, nie wywołał żadnej reakcji. Przeszedł niezauważony niczym jednodniowy news w większości przypadków.
Ujawnienie nazwisk wiązałoby się z poważniejszymi konsekwencjami. I nie wiadomo, czy zmusiłoby sprawców do przyznania się.
Moje doświadczenie nie było aż tak straszne, choć niewątpliwie próbą molestowania było. Niektóre osoby spotyka dużo większe zło i mimo to zachowują milczenie. Może niekoniecznie chcą do tego wracać, chodzić do sądu, spotykać się ze sprawcami itd. Wszystko zależy od nastawienia i co się potem zamierza z tym zrobić. Na pewno #MeToo przyniosło wielu ofiarom ulgę.
Panu przyniosło ulgę?
Nie. Chciałem okazać solidarność. Pomyślałem, że jeśli napiszę „ja też”, dodam innym odwagi. Sam jej nie miałem. Człowiek molestowany ma zakodowany w sobie strach. Czuje się niżej od swojego oprawcy. Trzeba zebrać w sobie wystarczająco dużo siły, by spojrzeć prosto w oczy i powiedzieć „zrobiłeś mi to”. Normą jest bagatelizowanie: „ach przestań, ręka mi poszła”.
Słowo przeciwko słowu.
Właśnie. W moim przypadku to był ksiądz. Nie wiem, co mam z tym zrobić, tak jak wówczas nie wiedziałem, jak się zachować. Przypuszczam, że gdybym teraz ujawnił swoją wiedzę na temat pedofilii w środowisku księży w województwie wielkopolskim – a mam ją bardzo rozległą – rozpętałoby się piekło. Choć niewątpliwie na fali próby decydowania o ciążach kobiet to piekło im się należy.
Czyli jednak lęk.
Tak. Wyprowadziłem się od rodziców w bardzo młodym wieku. Parę lat przebywałem w towarzystwie kapłanów. Rok mieszkałem na parafii. Miałem czas, aby zorientować się w wielu kwestiach. Odkryłem przerażający obraz hermetycznego środowiska kryjącego siebie nawzajem. Dopiero niedawno zostało ono opisane przez Artura Nowaka i Małgorzatę Szewczyk-Nowak w reporterskiej książce „Żeby nie było zgorszenia. Ofiary mają głos”. O przemocy seksualnej, poniżeniu, bezkarności sprawców, nieświadomości rodziców i krzywdzie dzieci przeradzającej się w długotrwałą traumę, która prowadzi do prób samobójczych lub uzależnień. Gdy to czytałem, niewiele mnie dziwiło. Znam wiele podobnych przypadków.
Osobiście zapłacił pan wysoką cenę?
Mieszkałem z księdzem, który był moim przyjacielem. Jego troska i opieka spowodowały, że na tym etapie życia sobie poradziłem. Dzięki niemu zdałem maturę. Żadna krzywda mnie od niego nie spotkała. Ale był też drugi ksiądz, pod wpływem którego mój stosunek do Kościoła diametralnie się zmienił. Nie wierzę w oczyszczenie środowiska. Za daleko to poszło. Cała hierarchia jest przeżarta: od wikariuszy po biskupów. Relacja księdza na temat seminarium w Gnieźnie, do którego trafił, była bezwzględna: „Pierwszego dnia pobytu w seminarium wiedziałem już, kto jest ciepły, a kto nie. Gdybym był homoseksualistą, trafiłbym do raju”.
Środowisko artystyczne też nie jest bez grzechu.
Z tej strony na szczęście nic złego mnie nie spotkało. Tu bardziej przychylałbym się do wypowiedzi Magdy Cieleckiej: „Jeśli chciałam w tych pokojach zostawać – zostawałam. A jeśli nie – wychodziłam. Byłam dorosła. Biorę za to odpowiedzialność”. Myślę, że w większości przypadków tak to funkcjonuje. Nie każdy jednak ma odwagę się do tego przyznać. Nie mam pojęcia, jaka jest skala tego zjawiska. Sądzę, że nieduża.
Wróćmy do aktorstwa. Mówi się, że jest pan specjalistą od ról odmieńców. Trafna charakterystyka?
To czyjaś opinia. Ja się nad tym nie zastanawiam. Wybieram propozycje z jakichś względów mnie interesujące, tak samo artystów, z którymi chcę pracować. Cieszę się, że mogę decydować o tym samodzielnie.
Jak pan wspomina realizację „Cichej nocy”?
Zostaliśmy zamknięci w ciasnej chacie, jak w jakiejś komunie. Miejsce przypominało Krosno, wioskę mojego ojca obok Wągrowca, dokąd jeździłem na wakacje. Będąc w tym błocie, z psami, w domu z czerwonej cegły z wyjściem na podwórko ze stodołą, poczułem się, jakbym wracał w znajome, rodzinne strony. Kamera filmowała mnie w bliskich planach, co mnie trochę paraliżowało. Może to kwestia wstydu, dlatego w czasie kręcenia bardzo dużo piłem (śmiech).
Krytyka „histerycznego” stylu gry w „Ostatniej rodzinie” pana zabolała?
Mam do siebie dystans, wiedziałem, że pojawią się takie zarzuty. Już na etapie przygotowań zrozumiałem, że ludzie chcą zobaczyć Tomka Beksińskiego takiego, jakiego oni sami zapamiętali. Przeanalizowałem tę postać na różne sposoby. Czerpałem o niej wiedzę z rozmaitych źródeł, także od psychiatrów. Chcąc stworzyć wielowymiarowy portret, nie można inaczej, ale każdy ma prawo do własnej opinii. To jeszcze chyba wolny kraj.
Postaci, które pan zagrał, wracają do pana?
Już rzadko. Od czasu „Chce się żyć” jestem pod kontrolą psychologa. Sprawniej mi to idzie. Wiem o sobie więcej. Zdaję sobie sprawę, że pewne zachowania nie należą do mnie, tylko do postaci. Nie odczuwam ich konsekwencji. Chociaż czasami łapię się na tym, że słuchając w radiu jakiejś piosenki, robię ten sam gest co Tomek. Rozumiem, że tak może być. Nie budzi to we mnie niepokoju. Raczej sentyment.
Wyzwolił się pan?
Z podświadomości nie da się wyzwolić. Nauczyłem się z tym obcować. Wiem, że takie rzeczy mają prawo się odzywać, ale jest to bezpieczne, naturalne, tak się dzieje i trzeba to zaakceptować.
To część Dawida Ogrodnika czy obce ciało w Dawidzie Ogrodniku?
Obce ciało zaadoptowane przez Dawida Ogrodnika na potrzeby filmu.
ROZMAWIAŁ JANUSZ WRÓBLEWSKI
***
Dawid Ogrodnik – wybitny polski aktor młodego pokolenia. Urodzony w 1986 r. w Wągrowcu. Absolwent Liceum Muzycznego w Poznaniu i szkoły teatralnej w Krakowie. Za rolę Rahima z Paktofoniki w „Jesteś Bogiem” otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora drugoplanowego w Gdyni. Rola chorego na porażenie mózgowe w „Chce się żyć”, stworzona z samych grymasów, gestów i mrugnięć, została okrzyknięta wyczynem, który przejdzie do historii polskiego kina. Do niedawna członek zespołu TR Warszawa. Laureat Paszportu POLITYKI w kategorii Film w 2014 r., za rolę w „Cichej nocy” nagrodzony Orłem.