Temat adaptacji to zawsze sprawa delikatna, na pewno też kontrowersyjna. Bo adaptacja to dostosowanie do nowego medium, co narzuca zmiany. Są tacy, którzy jakiekolwiek odejście od książki uważają za grzech. Trzeba jednak pamiętać, że zmiany są konieczne przy przekładaniu języka literatury na język filmu, nie brak zresztą przykładów, gdy film okazywał się lepszy od pierwowzoru – przykładem doskonały „Gwiezdny pył” Matthew Vaughna, lepszy niż powieść Neila Gaimana.
Trudna opowieść Stephena Kinga
„Mroczna wieża” to jednak nieco „inne zwierzę”. Nikolaj Arcel zmierzył się z historią, którą sam Stephen King uważa za swoje największe dzieło. Z ekranizacją przez lata zmagał się też Ron Howard, ale poddał się. Dlaczego? Można zgadywać, ale fabuła sporo podpowiada: King napisał wielotomową historię, ok. trzy razy dłuższą niż „Władca pierścieni”. W pierwszej powieści główny bohater przez większość czasu po prostu idzie przez pustynię, w kolejnych tomach fabuła ostro meandruje, zbacza w całkowicie osobne wątki, a spójności nabiera pod sam koniec. Do tego wszystko opiera się na nieco skomplikowanej kreacji świata, złożonego z wielu rzeczywistości, a większość głównych bohaterów do opowieści wkracza dopiero w drugim tomie.
Pomysł Arcela wydawał się ciekawy: nie chciał tworzyć ekranizacji per se, ale kontynuację i reboot zarazem. Miała powstać opowieść po wydarzeniach z siódmego tomu z tropami z poprzednich części serii. Skomplikowane? Owszem, ale w pełni uzasadnione finałem „Mrocznej wieży”.
King w kinie młodzieżowym?
Reżyser, który był zarazem scenarzystą, poszedł jednak w zupełnie zaskakującym kierunku, wybierając z historii Stephena Kinga co bardziej interesujące elementy, a następnie wtłaczając je w ramy kina młodzieżowego. (Tu chyba trzeba przypomnieć, że oryginał Kinga to western z elementami fantasy i SF, i choć jeden z bohaterów jest chłopcem, nie czyni to z tej opowieści czegoś pokrewnego „Harry’emu Potterowi” czy „Igrzyskom śmierci”). Pewnie mógłby, gdyby przeczytał ten tekst, ze mną polemizować, bo większość z tego, co pojawia się w jego „Mrocznej wieży”, u Kinga też znajdziemy. Tyle że gorzka opowieść o człowieku gnanym żądzą zemsty, ostatnim złamanym bohaterze, odpowiedniku rycerza, który porzucił honor, została tu zamieniona w… historię o nastoletnim wybrańcu, odzianym na czarno facecie, który porywa dzieci.
Film „Mroczna wieża” to właśnie to – jeszcze jedna historia o Wybrańcu, który miewa Sny i widzi w nich Inny Świat. Odkrywa, że nie jest zwyczajny i ma Moc, w związku z czym polują na niego Ci Źli. Ratunek ma przynieść Ten Dobry, na którego Wybraniec w końcu trafia. Wspólnie ruszają więc w Podróż, a potem następuje Pojedynek w Kwaterze Tego Głównego Złego i Potężnego.
Arcel głównego bohatera powieści, Rolanda, odsunął na dalszy plan, zasłaniając go nastoletnim Jakiem. Efekt to absolutnie schematyczna opowieść o wyprawie z naszego świata do innego, odkrywaniu swojego znaczenia dla Wielkich Wydarzeń, zwieńczona efekciarskim finałem między dobrym rewolwerowcem a złym facetem w czerni, który u Arcela stał się czymś w rodzaju miksu Gandalfa i Neo. Znamienne, że u Kinga do takiego fizycznego pojedynku nie doszło.
Marketing w „Mrocznej wieży”
Zastanawiam się, ile w tym projekcie jest Arcela, a ile producentów, którzy zauważyli, że za projektem stoi King, a budżet jest niemały, więc można z tej cytryny nieco więcej wycisnąć. A przy okazji przemodelować fabułę tak, by wpisała się w nurt popularnego kina młodzieżowego.
Niemal to samo zrobiono kilka lat temu z „Kronikami Wardstone” Josepha Delaneya. Tu także mieliśmy ciekawy materiał wyjściowy, czyli serię horrorów dla młodzieży, której głównymi bohaterami byli Tom i jego nauczyciel Mistrz Gregory, czyli stracharze, chroniący ludzi przed wszystkim, co złe, zwłaszcza wiedźmami. Są to może historie dla młodszych odbiorców, ale jednak horrory – z naprawdę sporą dawką grozy, bardzo kameralne. Napięcia powstawały zaś dlatego, że bohaterowie okazywali się bezsilni wobec zagrożeń i ledwo uchodzili z życiem.
Tymczasem film „Siódmy syn” Sergeya Bodrova to sztampowa łupanka fantasy, w której Mistrz Gregory to pijak, a Tom i spółka stają do walki z różnej maści stworami, smokami itp.
Pytanie brzmi: skoro twórcy filmowej „Mrocznej wieży” najwyraźniej nie byli zainteresowani oryginalną historią, bo zmienili ją w radykalnie inną, i skoro producenci „Siódmego syna” niespecjalnie przejmowali się oryginałami Delaneya, to po co w ogóle brać się za ekranizację? Jeśli chcesz nakręcić fantasy dla nastolatków, to po co bierzesz się za western SF dla dorosłych czy za horror?
Odpowiedź to oczywiście: marketing. Film oparty na czymś już istniejącym łatwiej sprzedać i promować. Jeśli to coś, co napisał King, to już w ogóle ma się niezły lewar reklamowy. Ale nawet coś tak mało znanego jak „Kroniki Wardstone” się przyda, bo zawsze można machnąć na plakatach tekst: „Oparte na bestsellerowej serii dla młodzieży”.
Najgorsze w tym wszystkim są zaś nie efekty, czyli filmy, bo tych można po prostu unikać (co w przypadku „Mrocznej wieży” i „Siódmego syna” jest zalecanym postępowaniem), ale fakt, że takie poczwarki, po pierwsze, zamkną drogę innym adaptacjom, a po drugie, mogą zrazić potencjalnych czytelników do materiałów źródłowych. No bo któż po obejrzeniu „Siódmego syna” miałby sięgnąć po książki Delaneya? I po co, skoro płynący z filmu przekaz jest taki, że to kolejna tępa, efekciarska fabułka o niczym?
Wszystko to składa się na rezerwę, którą do wieści o ekranizowaniu lubianych przez siebie książek musi mieć każdy fan oryginałów. Często za sterami nie ma reżysera czy reżyserki z na tyle ugruntowaną pozycją, żeby mogli dyktować warunki studiom (jak Nolan, Spielberg, Jackson czy del Toro). Więc na ogół możemy się spodziewać, że dostaniemy nie film, a wyobrażenie tego, co Hollywood widzi jako komercyjny hit.