Marcin Zwierzchowski: – Wraz ze zmianą władzy na taką bardziej „zdecydowaną w działaniach” przybyło nam formatów humorystycznych: „Ucho...”, „SNL”, „Make Poland Great Again”. W USA też widać rozkwit satyry pod rządami Trumpa. Zastanawiam się, czy satyra na polityków to znak czasów, bo wiadomo, że w mediach społecznościowych humor rozchodzi się najlepiej, czy wyraz bezsilności, bo w starciu obywatela z władzą pozostaje nam tylko „atak” śmiechem.
Mikołaj Cieślak: – Generalnie śmiech jest po to, żeby rzeczywistość oswoić i ogarnąć, ale wydaje mi się, że jeszcze zarówno w Stanach, jak i u nas jest możliwość zmiany rządu i prezydenta w wyborach, więc raczej powinniśmy z tego korzystać. A jak się źle głosuje, no to potem pojawia się ten wyraz bezsilności – i do kogo mają mieć pretensje Amerykanie, skoro sami sobie Trumpa wybrali, a w Polsce został wybrany taki rząd? Przecież to nie zostało narzucone.
Śmiech jest właśnie po to, żeby tę rzeczywistość, która się podoba mniej lub bardziej, oswoić. Taką właśnie chyba funkcję pełni „Ucho”. Jest odejściem od ciężkiej polityki newsowej. To przetworzenie i interpretacja tego, co się dzieje, choć być może u nas czasem jest to bardziej dojmujące.
Co ma w widzu pozostać po seansie kolejnego „Ucha...”? Tylko to, żeby dobrze się bawił, czy ma jednak myśleć nad treścią i skrytą pod żartami prawdą? W skrócie: chcecie bawić czy bawiąc, uczyć?
MC: – Idealna satyra i bawi, i uczy, ale oczywiście w różnych proporcjach. Podobno drugi sezon był trochę mniej śmieszny i bardziej refleksyjny, bardziej serio w niektórych momentach. Ale najlepszą rzeczą jest pomieszanie. Jeżeli coś jest śmieszne i poważne albo zabawne i trochę przerażające, to wtedy jest to najlepsze połączenie, bo najgorsza jest monotonia i tego chcemy w „Uchu” uniknąć. Dlatego robimy taki wybuchowy miks. To jest siłą „Ucha” – z jednej strony można zobaczyć coś poważnego, z drugiej pożartować z tego, co zwykle jest zbyt poważne.
Czy satyra polityczna powinna być neutralna? Bić we wszystkie opcje po równo czy odzwierciedlać poglądy twórców? Na przykład John Oliver czy Stephen Colbert są otwarcie przeciw Trumpowi.
MC: – Satyra powinna być niezależna. Jeśli ktoś ma jakieś prywatne poglądy, to OK, ale satyra robiona publicznie powinna być niezależna od poglądów i powinna we wszystkich „bić” po równo. Oczywiście trzeba te proporcje zachować – najbardziej powinna dostać partia rządząca albo osoba rządząca w danym momencie, bo to oni są najbardziej odpowiedzialni. I to się odnosi do każdej władzy, niezależnie od tego, czy rządzi Obama czy Trump.
Władza, która sama się podkłada i wystawia do ciosu „kolorowymi” postaciami w rządzie – jak nasz obecny obóz rządzący czy wspominany Trump – to dla was mniejsze czy większe wyzwanie niż obśmiewanie rządu Tuska? Czy satyrycy wolą mieć polityków przeciętnych, z klasycznymi przywarami, czy barwnych i aktywnych?
MC: – Dla satyryków oczywiście skarbem jest taki Trump czy niektóre postaci polskiej sceny politycznej, bo są wyraziste. Jeśli ktoś jest mniej wyrazisty, to siłą rzeczy ciężej się do niego „przyczepić”. Co oczywiście nie znaczy, że się nie da. To też kwestia pewnego podejścia. Niedobrze np. wychodzić z założenia, że nie wolno śmiać się z władzy, którą się popiera. To jest koniec dla satyryka. Takich przypadków mamy trochę. Barwne i aktywne postaci są inspiracją. Nie wiem, czy to jest dobre dla kraju, ale dla satyryków na pewno.
Dynamika zmian w rządzie jest dosyć duża, odchodzą nie tylko ministrowie, ale i premierzy. Jak „Ucho...” stara się na to reagować? Z jakim wyprzedzeniem pisane są odcinki? Zwłaszcza w drugim sezonie wydawało się, że program pozostawał wiecznie w tyle do wydarzeń z Nowowiejskiej i Wiejskiej.
Robert Górski: – Ciężko wszystko to dogonić, bo dynamika zmian jest niezwykła, więc nie będziemy się na tej rekonstrukcji jakoś specjalnie skupiać. Było i minęło, już wszyscy zdążyli o tym zapomnieć. W trzecim sezonie będziemy myśleć raczej o przyszłości, starając się wyprzedzić rzeczywistość i przewidywać, co się stanie, bo rzeczywiście czasami bolesny jest ten rozdźwięk czasowy między nakręceniem odcinka a jego emisją, a sytuacja w Polsce jest tak dynamiczna i szybka, tak szybko wszystko się zmienia, że niekiedy może powstać wrażenie, że opisujemy coś, co już zostało na wszystkie sposoby omówione i przedyskutowane. Więc skwitujemy rekonstrukcję rządów bardzo krótko i skupimy się na odbudowie wizerunku na arenie międzynarodowej, bo zdaje się, że wojna Polski ze światem wybuchła jakiś czas temu i trochę potrwa.
Muszę zapytać o finał sezonu pierwszego. „Adrian” w końcu stanął przed otwartymi drzwiami gabinetu Prezesa i wątek się urwał. Czy to był przykład reagowania na rozwój wydarzeń?
RG: – No tak, oczywiście. W końcu staramy się odwzorowywać tę rzeczywistość. Raz jesteśmy bliżej wydarzeń, raz dalej. Ale prezydent zdecydowanie wyszedł z „poczekalni”. Myślę, że w pewnej mierze do wetowania ustawy o sądownictwie skłoniła go właśnie postać Adriana (śmiech). Teraz się usamodzielnił, dlatego to prezes w końcu zawitał do jego gabinetu w Pałacu Prezydenckim. Nie wiemy, co będzie dalej. Widać, że prezydent poszerza autonomię, bo doprowadził do dymisji ministra obrony narodowej. To jego olbrzymi sukces i dzięki temu mógł w końcu mianować tych swoich generałów.
Czego w czasie realizacji serialu nauczyliście się o obozie władzy, co później implementowaliście do „Ucha…”?
RG: – Nasza wiedza o obozie władzy jakoś szczególnie się nie powiększyła, ale myślę, że z każdym sezonem staramy się formalnie odnaleźć, poprawiać, rozwijać ten serial. O ile w pierwszym sezonie wszystko toczyło się wewnątrz gabinetu, o tyle w drugim odważnie wyszliśmy poza tę przestrzeń. Pojawił się Sejm i gabinet prezydenta. W trzeciej serii poszliśmy jeszcze dalej, przesunęliśmy granice tego, co niemożliwe, bo pojawi się i zagranica, i życie prywatne polityków, i nawet będzie odcinek bez prezesa. Nie dość, że nie będzie jego gabinetu, to on sam też się nie pojawi. Tutaj eksplorujemy rzeczywistość.
Chyba będzie trochę więcej opozycji, bo tam też się niemało dzieje. Od początku próbują się zjednoczyć, ale teraz, przez zmiany w Nowoczesnej, na pierwszy plan wysunęły się nowe postaci.
Na koniec pytanie z kategorii „klasyka”: jaki jest sekret dobrej parodii? Jak wyglądają przygotowania do stworzenia nowej postaci?
RG: – Myślę, że parodia to coś zupełnie innego niż naśladownictwo, a z tym mamy często do czynienia: ktoś naśladuje kogoś, mechanicznie powtarzając jego gesty, mimikę czy motorykę, co też bywa bardzo śmieszne. Ale mechaniczne odtworzenie ruchu jest zabawne na chwilę. Po paru zdaniach przestaje wystarczać. Myślę, że dobra parodia to coś więcej, to coś bardziej, czyli sięganie po jakieś cechy charakteru, cechy, które powodują, że ktoś gestykuluje w taki, a nie inny sposób, a nie same te gesty. Fajne jest też podobieństwo fizyczne, ale nie ono jest najważniejsze, bo dobra parodia to także sposób mówienia, dobór słów i sposób myślenia. Wiele rzeczy składa się na udaną parodię.