Janusz Wróblewski: – Pięć lat temu na naszych łamach ocenił pan szanse powstania filmu o Dywizjonie 303 według książki Arkadego Fiedlera na 0,001 proc. Tymczasem jeszcze w tym roku wejdą na ekrany dwa wojenne widowiska na ten temat. Jak się pan z tym czuje?
Władysław Pasikowski: – Jak ci goście z Platformy, którzy myśleli, że będą wygrywać wybory i rządzić do końca świata albo i dłużej. I jak ci obecni, co myślą tak samo. A tymczasem przyszłość jest nieprzewidywalna nawet dla „znawców”, a za takiego sam siebie miałem, wyrokując o losach filmu o Dywizjonie. Kolejna lekcja pokory dla mnie. Raz, że nie zrobiłem filmu o polskich lotnikach, dwa, że wieszczyłem fałszywie ten sam los innym. A mój kolega ze szkoły Denis Delić zakasał rękawy, wziął się do roboty i nakręcił. Zaś tego angielskiego filmu „Hurricane”, który ostatnio powstał, jeszcze nie znam – mimo że gra w nim Marcin Dorociński – więc nie wiem, czy jest o polskich lotnikach, czy ich angielskich sprzymierzeńcach i kochankach. Myślę, że trudno Anglikom przyjąć polski punkt umocowania opowieści, ale już raz się pomyliłem…
Podobno to pan miał reżyserować jeden z tych filmów. Coś nie wyszło?
Wszystko nie wyszło. Mieliśmy największego obecnie producenta w tym kraju, który właśnie skończył „Miasto 44”, dość sprawnego reżysera po „Jacku Strongu”, czeskie studio od efektów, które wykonało „Red Tails” George’a Lukasa, zespół doskonałych młodych aktorów z Pawłowskim, Pławiakiem, Ziętkiem i Fabijańskim na czele i… PISF zdecydował, że ci, co zrobili „Tajemnice Westerplatte”, bardziej się nadają. Ale bądźmy dobrej myśli, bo czy Dywizjon 303 zasługuje tylko na jeden film?