Greta Gerwig nie zdobyła co prawda Oscara za najlepszą reżyserię, ale już sama nominacja za film „Lady Bird” – zaledwie piąta dla kobiety w tej kategorii – wystarczyła, by przypieczętować, iż pewien czas właśnie minął i być może na naszych oczach rozpoczyna się nowy rozdział w dziejach kinematografii, co swoją żywiołową przemową starała się podkreślić Frances McDormand, odbierając statuetkę dla najlepszej aktorki.
O tym, że sytuacja w Hollywood rzeczywiście uległa zmianie, świadczy choćby to, iż tuż przed oscarową galą jednym z najpopularniejszych haseł, jakie internauci wpisywali do wyszukiwarki Google, było następujące pytanie: „Kim jest chłopak Grety Gerwig?”. Noah Baumbach, bo o nim mowa, nie należy być może do celebryckiej śmietanki towarzyskiej, ale jego filmy o neurotycznych, narcystycznych i przewrażliwionych nowojorczykach – na czele z „Walką żywiołów” (2005) czy niedawnymi „Opowieściami o rodzinie Meyerowitz” (2017) – zdążyły znaleźć rzeszę wiernych fanów na całym świecie. Jeśli dodać do tego udaną współpracę z Wesem Andersonem przy scenariuszach do „Podwodnego życia ze Stevem Zissou” (2004) i „Fantastycznego Pana Lisa” (2009), to miłośników jego twórczości może być znacznie więcej. To właśnie Baumbach przyczynił się do tego, że widzowie zwrócili uwagę na Gerwig, którą obsadził jako nieco postrzeloną dziewczynę po przejściach w „Greenbergu” (2010).
Czytaj także: Lista nagrodzonych Oscarami w 2018 roku
Kumple od kufla
Aktorka zadebiutowała cztery lata wcześniej w „LOL” (2006) Joe Swanberga, z którym współdziałała później wielokrotnie, nie zawsze oficjalnie pojawiając się na liście płac. Ich znajomość zaowocowała nie tylko obrazem „Hannah wchodzi po schodach” (2007), ale przede wszystkim „Nocami i dniami” (2008), przy których Gerwig zdobywała pierwsze zawodowe szlify zarówno jako współscenarzystka, jak i współreżyserka filmu. Podczas trwającej ponad dziesięć lat kariery przewinęła się przez masę planów zdjęciowych, grając dość podobne role w niezależnych i skrajnie niskobudżetowych projektach swoich koleżanek i kolegów z pokolenia Y, którzy niespodziewanie stali się twórcami nowego ruchu na mapie amerykańskiego kina, a mianowicie tak zwanego mumblecore.
Konwencję, której głównymi przedstawicielami są Andrew Bujalski, bracia Jay i Mark Duplassowie, Lynn Shelton, Aaron Katz oraz wspomniany Swanberg, cechują nonszalanckie, niekoniecznie osnute na ciągu przyczynowo-skutkowym podejście do fabuły, naturalistyczne, improwizowane i bardzo osobiste dialogi, skupione wokół wielowymiarowych relacji interpersonalnych. Bohaterowie tego typu filmów to najczęściej dwudziestolatkowie tuż po studiach lub trzydziestolatkowie, którzy niepewnie wkraczają w dorosłość, nie wiedzą, co zrobić z życiem, nie potrafią współegzystować z innymi ludźmi, a na dodatek są nieustannie zagubieni na gruncie zawodowym. W utworach spod znaku mumblecore da się odnaleźć wyraźne nawiązania do francuskiej Nowej Fali, szczególnie tej reprezentowanej przez twórczość Erica Rohmera, dzięki czemu nabierają one specyficznego charakteru europejskiego kina autorskiego lat 60., a ich wymowa pozostaje nad wyraz uniwersalna.
Choć złośliwi określiliby to wszystko jako zmanierowane i hipsterskie, trzeba przyznać, że począwszy od „Funny Ha Ha” (2002) Bujalskiego, filmy te, realizowane pierwotnie metodą na poły chałupniczą, amatorskimi kamerami cyfrowymi, poniekąd w myśl zasady „zrób to sam”, są nierzadko najjaśniejszymi i najbardziej wyczekiwanymi punktami wielu festiwali. Ponieważ pracują przy nich zwykle ci sami ludzie, angażujący się wzajemnie w kolejnych przedsięwzięciach, dość szybko udało się wyodrębnić swego rodzaju rzeczniczkę nurtu, którą w naturalny sposób została Greta Gerwig.
Na własne ryzyko
Kariera tej urodzonej w 1983 roku w Sacramento aktorki, scenarzystki i wreszcie reżyserki nabrała rozpędu zaraz po tym, jak dostrzegł ją Baumbach. „Greenberg” stanowił zaledwie początek, ponieważ zaraz potem wspólnie napisali bardzo dobrze przyjęte przez krytykę „Frances Ha” (2012) i „Mistress America” (2015). Oba filmy w ciepły i bezpretensjonalny sposób koncentrują się na bohaterkach tak naiwnie rozmarzonych oraz optymistycznie i entuzjastycznie nastawionych do świata, że aż nijak pasujących do rzeczywistości, w której przyszło im żyć.
Gerwig dała się tu poznać jako artystka kierująca uwagę przede wszystkim na normalność, która wcale nie oznacza bezbarwności. Ton jej pisarstwa okazał się wyjątkowo naturalny, niesilący się na żarty, choć odpowiednio zabawny, oparty w znacznej mierze na ironii, a także chwytający za serce widza, szczególnie tego, któremu po drodze jest z zaprezentowanymi w filmach postawami. Widza – nie ukrywajmy tego – z wyższej klasy średniej lub aspirującego do niej.
Wszystko to bardzo mocno przypomina intelektualne dzieła Woody’ego Allena z lat 70., prekursorskich poniekąd dla nurtu mumblecore, przede wszystkim zaś „Annie Hall” (1977) i „Manhattan” (1979), ale także „Zagraj to jeszcze raz, Sam” (1972) Herberta Rossa.
W bliskiej relacji Gerwig z Baumbachem jest zresztą coś, co Allenowi udało się zbudować wcześniej z Diane Keaton. Choć trudno doszukiwać się podobieństw w grze obu aktorek, ich podejście do komedii jest równie niewymuszone, szczere i beztroskie, natomiast sposób, w jaki interpretują swoje bohaterki, to mieszanka melancholii i euforii, wynikające choćby z faktu bycia tu i teraz, w centrum gigantycznego Nowego Jorku, z dala od rodzinnego domu. Gerwig jest zatem dziedziczką i kontynuatorką zapoczątkowanej przed laty przez Keaton tradycji. Różnica polega jednak na tym, iż w przeciwieństwie do muzy Allena miała ona znaczący wpływ na kształt postaci, w które się wcielała.
To z kolei, wraz z publicznie prezentowanymi poglądami o zabarwieniu wyraźnie feministycznym, sprawiło – znowu całkiem naturalnie – że stała się twarzą zmian zachodzących w Hollywood. Jej podejście nie jest jakkolwiek skrajne, a raczej dojrzałe i rozsądne. Dość rozważnie stwierdza, że nikt nie jest idealny, co ma odbicie w jej twórczości, natomiast sytuacja wyglądałaby dziś inaczej, gdyby kobiety mogły na równi zasiadać do biznesowego stołu z mężczyznami, do czego mają zresztą prawo.
Gerwig, która w 2012 roku zagrała w „Zakochanych w Rzymie” Allena, a teraz – w obliczu akcji #MeToo oraz ruchu Time’s Up – żałuje współpracy z autorem „Manhattanu”, potrafi jednocześnie przyznać, że wychowała się na jego filmach, i nie ukrywa, że to właśnie one ukształtowały ją jako artystkę.
Jej kariera jest obecnie na najlepszym możliwym etapie i nic nie wskazuje na to, że miałaby zwolnić. Świadczą o tym nie tylko wszelkie nagrody i nominacje dla jej samodzielnego debiutu reżyserskiego oraz fakt, że „Lady Bird” okrzyknięto najlepiej recenzowanym filmem od czasów „Toy Story 2” (1999), ale także jedna z najnowszych okładek magazynu „Time”, na którym Gerwig stylizowana jest na męża stanu, przyszłą prezydent USA, odtrutkę na politykę Donalda Trumpa.
Ciche miasto
Zdaje się, że znaczna część Ameryki pokochała Gretę Gerwig za jej niemal autobiograficzną wizję dorastania we wczesnych latach dwutysięcznych, kiedy telefony komórkowe nie były aż tak powszechne, a na czele kraju stał George W. Bush. I chociaż filmów tego typu było już sporo, to rzadko kiedy miały one tak interesującą młodą żeńską bohaterkę, łączącą w sobie skłonność do anarchii i nadzwyczajną bezbronność, a ponadto aż w takim stopniu skupiały się na trudnościach życia na prowincji, na którą jakby nie docierały informacje o niedawnym zamachu na World Trade Center.
Wszak grana przez Saoirse Ronan dziewczyna z ostatniej klasy liceum za wszelką cenę chce się wyrwać na mityczne Wschodnie Wybrzeże, gdzie – jak sama mówi – „pisarze żyją w lasach”. A już najlepiej do Nowego Jorku, w którym wszyscy rozumieją, czym jest artystyczna bohema. Może nie taka w stylu tej, która zamieszkiwała Greenwich Village w latach 60., ale wciąż bohema.
Chęć wyjazdu z Sacramento przy jednoczesnej świadomości, jak głęboko jest się w nim zakorzenionym, funkcjonuje tu jako sprawa nadrzędna. Warto dodać, że skala problemu jest zupełnie inna od tej w Polsce – wszak rodzinne miasto bohaterki jest stolicą stanu Kalifornia i liczy sobie niemal pół miliona mieszkańców, czyli całkiem sporo jak na pipidówkę, z której chce się uciec do lepszego rzekomo świata. Tym niemniej film Gerwig jest hołdem dla tych wszystkich małych miejscowości, które borykają się z problemami gospodarczymi, bezrobociem i przerażającą nudą. Jest hołdem dla miast i miasteczek, w których żyją albo osoby przekonane o tym, że udało im się zamieszkać w raju na ziemi, albo takie, które muszą się z nich wydostać, ponieważ w innym wypadku będą przez nie krępowane i nie dostaną szansy na rozwinięcie skrzydeł.
Tak zarysowane tło społeczne daje Gerwig możliwość mówienia o niełatwej relacji zmęczonej matki i zbuntowanej córki; relacji, w której kwestie finansowe co rusz wysuwają się na pierwszy plan. Reżyserka buduje tę więź niezwykle subtelnie, zabierając swoje bohaterki na zakupy do lumpeksu lub pozwalając im udawać zainteresowane kupnem domu, na który nigdy nie będzie ich stać – byle tylko spędzić w nim trochę czasu.
W gruncie rzeczy doskonale wiadomo, że rodzice ledwo wiążą koniec z końcem, zaharowując się w pracy, o ile wciąż ją jeszcze mają. Gerwig pokazuje, że za każdym razem dojrzewanie czy dorastanie jednej osoby okupione jest cierpieniem drugiej, w tym przypadku matki. To zaś umożliwia widzowi, zwłaszcza kobietom, intensywną identyfikację z ekranowymi bohaterami, a w tym być może tkwi największa siła tego filmu, który ma okazję przypieczętować zmiany w pogrążonej w kryzysie dawnej Fabryce Snów.