Kultura

Opłata klimatyczna

Spór o wysokie ceny biletów na koncert The Rolling Stones

The Rolling Stones The Rolling Stones mat. pr.
The Rolling Stones zagrają na Stadionie Narodowym 8 lipca. Bilety są drogie, warunki słabe, ale zainteresowanie olbrzymie. Bo młodzieńczy obłęd wokół rocka zamienił się po latach w błędne koło.

Jeśli myślisz, że nie jest za drogo, prawdopodobnie jesteś za stary – tak strawestować można pewne stare rockowe powiedzenie. Fenomen publiczności po czterdziestce, chcącej jeszcze choć raz zobaczyć tych słynnych wykonawców, których do tej pory nie widziała, napędza rynek koncertowy. W złym sensie, bo bańka wysokich cen biletów, która urosła wokół kilku najbardziej dochodowych nazw w tym biznesie – takich jak The Rolling Stones, U2 czy Bon Jovi – wypaczyła kompletnie istotę tego, czym jest odbiór koncertu rockowego, niegdyś święta demokratycznego uczestnictwa i zaprzeczenia świata, w której jakaś elita dostęp do kultury ma, a inne już nie.

The Rolling Stones i śrubowanie cen

Zjawisko ma dwa źródła. Pierwsze to fakt, że starsza, lepiej zarabiająca publiczność wciąż przychodzi na wielkie koncerty z muzyką rozrywkową – liczniej w każdym razie niż przed laty, gdy polskie określenie „muzyka młodzieżowa” miało oparcie w rzeczywistości: młodzi słuchali wtedy pokoleniowej muzyki, której ich rodzice nie rozumieli. Dziś dziadek zaprasza wnuczka na rockowe show z muzyką niegdysiejszych kontestatorów, a zasoby są ograniczone, więc wolny rynek reaguje maksymalizacją zysku. Stonesi to już w ogóle zasób szczególnego ryzyka. Od lat każda trasa może być tą ostatnią, co tylko śrubuje cenę.

W pogoni za zyskiem organizatorzy takich imprez (dysponujący często kontraktami na wyłączność z największymi nazwiskami, co w praktyce monopolizuje rynek) wybierają największe obiekty, zwykle za duże. Takie, które – jak warszawski PGE Narodowy – nie zostały zbudowane z myślą o koncertach i mają fatalną akustykę. Dodatkowo jeszcze dzielą obiekt na strefy, by najbogatszym, którzy są w stanie wydać 1950 zł za bilet w strefie No Filter, sprzedać doświadczenie stania najbliżej sceny – które niegdyś zdobywało się, stojąc w tłumie, a potem ścigając się z innymi. Przy okazji koncertu Beyoncé wyśmiewałem już kiedyś modę na tworzenie stref i biletów specjalnych, ale nie spodziewałem się, że absurd zamieni się w rzeczywistość. Bo pakiety VIP na The Rolling Stones – nazywane od tytułów piosenek – każą za bilet w najlepszej strefie wraz z pakietem gadżetów zapłacić nawet 3500 zł (pakiet „Start Me Up” – już w sprzedaży). Strefa oznaczona jako „Płyta”, która oznacza najbardziej dostępne miejsca stojące – w tym wypadku po 395 zł – kurczy się z każdym rokiem. Rośnie za to liczba stref typu „golden circle early entrance”, które pozwalają wejść wcześniej i zająć, bez wyścigów, potu i czekania, miejsce przy samej scenie. Fani protestują, zgłaszają – bez skutku – skargi do urzędów antymonopolowych, ale na koniec płacą, by udowodnić, że są największymi fanami. To jak zwielokrotniona opłata klimatyczna w najlepszych kurortach – płacimy za to, że możemy tam być.

Rosnąca waga jednostkowego przeżycia

Drugie źródło problemu to rosnąca waga jednostkowego przeżycia. Możliwość zrobienia sobie zdjęcia na koncercie bardzo znanego artysty, najlepiej gdy jest na wyciągnięcie ręki, i poinformowania o tym fakcie całego świata. To już rzecz, która łączy młodszych ze starszymi. Żyjemy, co wielokrotnie opisywali psycholodzy, w czasach, gdy ludzie skłonni są wydać dużo za dobrą pozycję do selfie. A w tym wielkie hale z marną akustyką nie przeszkadzają.

Oczywiście, oddajmy sprawiedliwość artystom. Sam występ Stonesów, których miałem okazję widzieć na żywo trzykrotnie i zawsze dają z siebie więcej, niż publiczność oczekuje, to zapewne coś, co warto przeżyć. Ale skutki tego długiego artystycznego życia zespołu Micka Jaggera i Keitha Richardsa – i innych gwiazd sprzed dekad – są dla świata muzycznego katastrofalne. Pieniądze zostawione w ich kasie to pieniądze niewydane na młodszych wykonawców. Emocje zainwestowane w The Rolling Stones przez młodych słuchaczy to emocje, których nie pozostawią oni na koncertach bliskich pokoleniowo wykonawców. A zysk, który zbiorą po drodze spółki zaangażowane w organizację przedsięwzięcia, to zapewne świetna informacja dla ekonomii, ale też kolejny gwóźdź do trumny kultury rockowej, jaką dotąd znaliśmy.

Oczywiście, nie ma sensu się na to obrażać. Można tylko nie uczestniczyć, choć w wypadku Stonesów to może być mniej przyjemne wyjście.

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną