Gdy w 2010 r. reporter Filip Springer i architekt Marek Woźniczka ruszali z projektem „Źle urodzone”, powojenny modernizm doceniali jedynie fachowcy i miłośnicy architektury. Springer i Woźniczka chcieli, by młodsze pokolenie, niepamiętające za bardzo czasów PRL, zaczęło dostrzegać wartości w budynkach wrzucanych do jednego worka jako „komunistyczne”, a co za tym idzie – podejrzane. Obiekty te w zasadzie nie miały tożsamości, mało kto pamiętał o ich autorach czy pierwotnych założeniach. Gdy dwa lata później pod tym samym tytułem pojawiła się książka Springera, temat okazał się atrakcyjny, modny i owa moda na modernizm trwa do dziś. Tymczasem peerelowscy projektanci graficzni nie doczekali się podobnej nobilitacji – choćby dlatego, że winiety prasowe, okładki książek czy druki propagandowe nie są tak spektakularne jak architektura. Poza tym jako przedmioty codziennego użytku bywają niedostrzegalne.
– Rozumienie procesów projektowych i ich wpływu na codzienne życie jest u nas słabe. Przez długi czas w dziedzinie polskiej sztuki użytkowej widziany był tylko plakat czy ilustracja dla dzieci. Projektowanie już nie, chyba że jako działalność poboczna u kogoś tak znanego jak Strzemiński – mówi Piotr Rypson, historyk sztuki, wicedyrektor Muzeum Narodowego i autor książki „Czerwony monter. Mieczysław Berman – grafik, który zaprojektował polski komunizm”. Rypson wspominał już o nim w poprzedniej książce „Nie gęsi. Polskie projektowanie graficzne 1919–1949”. To była monumentalna praca, która zbierała mnóstwo przykładów świetnie wyglądających przedmiotów: począwszy od książek, skończywszy na plakatach reklamowych, etykietach zapałczanych czy ulotkach propagujących zachowanie higieny.