Pomysł, by obok siebie pokazać prace Kahlo i Rivery, wydaje się z jednej strony oczywisty, z drugiej – dość dziwaczny. Oczywisty, bo łączyło ich życie. Związek burzliwy i neurotyczny. Zapoczątkowany spotkaniem początkującej i zagubionej artystki ze słynnym już, starszym o 20 lat i bogatszym o dwa małżeństwa, twórcą. On ją notorycznie zdradzał, w tym z jej ukochaną siostrą. Ona także miewała romanse, w tym z goszczonym u nich w domu Lwem Trockim, słynnym fotografikiem Nickolasem Murayem czy z rzeźbiarzem Isamu Noguchim.
Wspólnie przeszli przez rozwód i ponowny ślub, przez wieloletnie zauroczenie komunizmem. To oczywiste, że bez Rivery nie byłoby Kahlo. I bynajmniej nie dlatego, że w jakiś istotny sposób pomógł jej w karierze, choć bijący od niego blask sławy z pewnością i ją nieco oświetlił. Raczej dlatego, że bez owego związku, bez towarzyszących mu gwałtownych emocji, ale i intelektualnych podniet zapewne nigdy nie powstałyby te wszystkie obrazy Fridy, którymi teraz zachwyca się świat.
Dziwaczność tego połączenia polega natomiast na tym, że jego sztuka była, mówiąc żartobliwie, z Marsa, a jej – z Wenus. On próbował różnych stylów i w każdym potrafił świetnie się znaleźć, z wielką swobodą warsztatową. Ona od początku do końca malowała podobnie, łącząc świat sztuki naiwnej i surrealizmu i nie przejmując się specjalnie faktem, że biegłość w posługiwaniu się pędzlem nie jest jej najsilniejszą stroną. On, zanurzony w polityce i ideologii, był przekonany, że za pomocą sztuki walczy o lepszy i bardziej sprawiedliwy świat. Swymi dziełami wyrażał (a przynajmniej tak mu się wydawało) nadzieje i pragnienia całych narodów. Ona zanurzona we własnych emocjach, marzeniach, problemach, walcząca o swój los, wyrażała co najwyżej osobiste nadzieje i pragnienia.