Nikt nie wiedział, ile dokładnie ma lat. Od lat wyglądał podobnie, białe koszule, rozpięte płaszcze, szal zawiązany z fantazyjną nonszalancją, wyglądał jak salonowy lew, bon vivant polskiej literatury, który nie przestał nigdy być młodym chłopakiem. Można go było spotkać w kawiarni Czytelnik, w której z dawnego grona odeszli już Holoubek, Bereza, Konwicki, przy ul. Bednarskiej czy na Nowym Świecie, no i, oczywiście, w Nowym Jorku, bo przecież był tym polskim autorem, którego sztuki grano w Ameryce.
Cenzura była bezradna
O miejskim, kawiarnianym życiu kulturalnym niewiele dałoby się powiedzieć bez wspomnienia o Januszu Głowackim. Kiedyś to on przysiadał się do Antoniego Słonimskiego, później to jego obecność była znacząca. – Był przede wszystkim barwną postacią na tle szarzyzny dawkowanej na kartki – wspomina satyryk i felietonista POLITYKI Ryszard Marek Groński. – Wyróżniał się.
Swoje życie najlepiej opowiedział sam. W książce „Z głowy”, która ukazała się w 2004 r.: „Kiedy po raz pierwszy powiedziałem matce (była redaktorką Czytelnika, a potem Iskier – red.), że chcę pisać opowiadania, najpierw mnie przytuliła, potem gwałtownie odepchnęła i wyszła, trzaskając drzwiami. Wydawała okropne książki i bała się, że będzie musiała mnie wydawać”. Wspomina, że długo wszystko, co napisał długopisem, dyktował matce, która teksty Głowackiego jako pierwsza czytała i oceniała. „Rozmaici życzliwi znajomi wiedzieli, że matka jest redaktorką w wydawnictwie, więc opowiadali, że to niemożliwe, żebym to ja pisał. Bo jestem playboy i chodzę po Nowym Świecie w rozpiętej do pasa koszuli. I się zaklinali, że to matka wszystko za mnie robi. Dopiero kiedy zacząłem pisać rozmaite świństwa, zawahali się, no bo tego to już by pani Głowacka nie napisała”.