Kultura

Korea jak wulkan gorąca

Reżim Kim Dzong Una oczami filmowców

„The Propaganda Game” (2015 r.), reż. Alvaro Longoria „The Propaganda Game” (2015 r.), reż. Alvaro Longoria Memento Films
Jak to się dzieje, że filmowcy wciąż przyjeżdżają do odciętej od świata Korei Północnej? Oni chcą opowiedzieć prawdę o reżimie, a reżim chce za ich pośrednictwem zafałszować prawdę o sobie.
„Into the Inferno” (2016 r.), reż. Werner HerzogWerner Herzog Film Production „Into the Inferno” (2016 r.), reż. Werner Herzog
„The Lovers and the Despot” (2016 r.) w reż. Roberta Cannana i Rossa AdamaSubmarine/Netflix „The Lovers and the Despot” (2016 r.) w reż. Roberta Cannana i Rossa Adama

Fałszywe dokumenty państwowe i obcęgi do przecinania łańcuchów – tego trzeba, gdy lokalna władza stwarza problemy ekipie filmowej, twierdzi pracujący przeważnie na trudnym, niedostępnym terytorium niemiecki dokumentalista Werner Herzog. Ale nie w Korei Północnej. Bo żeby się tam dostać, Herzog cierpliwie czekał rok na zgodę reżimu. I w tym wypadku musiał przestrzegać reguł.

„Otrzymaliśmy oficjalne zezwolenie na wjazd, co jest bardzo, bardzo rzadkie. Nikomu innemu się to chyba nie udało” – mówił o przedsięwzięciu filmowo-badawczym realizowanym z grupą wulkanologów z Cambridge i z rządem Korei Północnej na szczycie Pektu-san. Była to wyprawa do mitycznego miejsca narodzin narodu koreańskiego, do uśpionego od tysiąca lat krateru wulkanu. W swoim dokumencie „Into the Inferno” (2016 r.) Herzog sprytnie i raczej złośliwie sugeruje, że autodestrukcyjne zachowanie reżimowych polityków można by wytłumaczyć wulkanicznym kultem śmierci, który w tym wypadku obejmuje cały naród.

Kiedy Herzog filmował nad znajdującym się blisko granicy z Chinami kraterem, poprosił operatora, by ten szybko się obrócił. Młodzi żołnierze łaskotali rozbawioną żołnierkę. W momencie gdy wylądowało na nich oko kamery, przed obiektywem pojawił się człowiek z tajnych służb i poprosił o jej wyłączenie. Herzog przeprosił, bo przyjął, że ten kraj da się zobaczyć tylko w taki sposób, w jaki on sam chce się pokazać. Tajne służby zażądały jednak wykasowania ujęcia, co na tej kamerze było trudne technicznie. Po dwóch dniach, gdy nadal nie udało się usunąć ujęcia śmiejącej się żołnierki, tajne służby poprosiły o cały twardy dysk. Żeby go nie stracić, Herzog złożył obietnicę, że ujęcia nie wykorzysta. Tajniacy wyciągniętą rękę uścisnęli i na takie rozwiązanie przystali.

W ostatnich dwóch latach powstało sporo dokumentów kręconych w Korei Północnej przez zagraniczne ekipy. Filmowcy docierali do Pjongjang, bo tak jak Herzog korzystali z różnych nadarzających się (czasem dość przypadkowo) okazji. Przeważnie mogli jednak filmować tylko konkretne miejsca – wizualne symbole, z którymi ludzie obserwujący z dużej odległości ten ukrywany kraj są już zaznajomieni. Charakterystyczne wizualnie dla tych dokumentów lokalizacje narzuca reżim: są ujęcia ogromnych utrzymanych w znanej estetyce sierpa i młota posągów, a także szarych pustych placów z propagandowymi napisami na murach budynków – fragmentami przemyśleń trzech wielkich wodzów.

Głodni i odcięci

Korea Północna ostatnimi testami międzykontynentalnych pocisków balistycznych udowodniła, że posiada technologię umożliwiającą atak atomowy na całe terytorium Stanów Zjednoczonych (a także na Europę Wschodnią). I doprowadziła do wymiany gróźb. Pjongjang nazwał przestępstwem nowe sankcje nałożone przez Organizację Narodów Zjednoczonych, za które Stany Zjednoczone czeka tysiąc razy cięższa zemsta. A Waszyngton odpowiedział, że na Koreę Północną spadnie wściekłość Amerykanów i fala ognia.

Jak ta sytuacja wpłynie na możliwości wjazdu z kamerą do Korei Północnej? Nie jest to takie oczywiste – jak oceniają prowadzący amerykański podcast o broni atomowej i rozbrojeniu Arms Control Wonk – bo Korea Północna przeprowadza te próby właśnie dlatego, że chce zacząć być traktowana jak każdy inny kraj. „Chcą teraz uznania dyplomatycznego, zniesienia sankcji” – tłumaczy Jeffrey Lewis, ekspert ds. polityki atomowej i dyrektor Programu Nieproliferacyjnego w Azji Wschodniej w Instytucie Studiów Międzynarodowych Middlebury w Monterey.

Mowa o reżimie, który Rada Praw Człowieka ONZ oskarża o zbrodnie przeciwko ludności. Ludzie w państwie Kim Dzong Una są głodni, odcięci od świata zewnętrznego, czy zatem należy ich położenie zignorować i zaprosić przywódcę na państwową kolację do Białego Domu? Lewis uważa, że tak: „Jeżeli nikt nie zamierza obalić tego reżimu – a jest wiele powodów, dla których nikt nie chciałby się temu teraz poświęcić – trzeba się z tym pogodzić”.

Alvaro Longoria w dokumencie „The Propaganda Game” (2015 r.) próbuje dowieść również, że obywatele Korei Północnej są w tragicznej sytuacji z innego powodu: świat zainteresowany jest wręcz sztucznym podtrzymywaniem reżimu przy życiu, Chińczykom pasuje bufor między nimi a wspieranym przez armię amerykańską Południem, a Rosja też nie chce zdominowanej przez Stany Zjednoczone zjednoczonej Korei. A sama Korea Południowa, świadoma ceny, jaką zapłaciły wcześniej Niemcy, obawia się niewyobrażalnie wysokiego rachunku za unifikację.

Najbardziej wywrotowa wypowiedź

Longoria unika jednak równie ostrej oceny działań samego reżimu. Zdecydował się na bezpieczniejszą metodę prezentowania na ekranie gadających głów, ludzi, którzy przyglądają się reżimowi z zewnątrz. Tak jak wielu filmowców przed nim motywowany jest zapewne chęcią ochrony ludzi, którzy pomogli mu na miejscu w realizacji. Tyle że większość Koreańczyków, których obcokrajowcy tacy jak on spotykają w Pjongjang, jest częścią elity, z niewielką potrzebą opierania się reżimowi. A nawet gdyby spotkał kogoś innego, to wymiana zdań przed kamerą nie byłaby konstruktywna, bo Koreańczycy z Północy mają świadomość, że mogą wpaść w poważne kłopoty, jeżeli będą z obcokrajowcami rozmawiać otwarcie.

Jałowość prowadzonej w takich warunkach wymiany myśli, a także wymiany kulturalnej pokazał w reportażu komiksowym „Phenian” kanadyjski rysownik Guy Delisle zatrudniony w Korei Północnej przez kilka miesięcy jeszcze w latach 90. Delisle uczestniczył w pokazie dla pracowników studia filmowego, które należy do wojska. Oto kilka scen z koreańskich produkcji. Fragment 1: W czasie okupacji japońskiej koreański żebrak zostaje pobity przez Japończyków. Fragment 2: W japońskim obozie pracy obcinają język więźniowi, który nie chce mówić. Fragment 3: Żołnierz z Korei Północnej, okrążony przez wroga, woli podpalić swój dom, niż poddać się kapitalistom. Tylko jeden pracownik studia powiedział mu, że nie lubi tutejszych filmów, bo są nudne. „To najbardziej wywrotowa wypowiedź, jaka padła z ust Koreańczyka w czasie mojego pobytu tutaj. Biorąc pod uwagę kontekst, to przejaw nadzwyczajnej brawury” – pomyślał wtedy Delisle, który nie miał już podobnych doświadczeń podczas całego swojego pobytu.

Komiksy czy filmy realizowane w Korei Północnej stanowią jedynie zapis krótkiego czasu spędzonego w miejscu, którego nie da się do porównać z żadnym innym. Nie prowadzi to do szerszej wymiany kulturalnej i nie wiadomo, czy dla samych Koreańczyków ma jakikolwiek sens. Bo pamiętać trzeba, że w sposób zorganizowany i kontrolowany kontakt odbywa się od kilkunastu lat, a nie nastąpiły od tego czasu żadne zmiany w reżimie.

Zdyscyplinowana ekipa filmowa

Film „The Lovers and the Despot” (2016 r.) Roberta Cannana i Rossa Adama opowiada o porwaniu przez Kim Dzong Ila tracącego wpływy na Południu reżysera filmowego i będącej w podobnej sytuacji aktorki, jego byłej żony. Oboje zostali przewiezieni do Korei Północnej, praktycznie zmuszeni do ponownego zejścia się ze sobą i dostali szansę, by znów razem kręcić filmy przy pełnym wsparciu zafascynowanego kinem zagranicznym Kima. Jednak o samym artystycznym i politycznym kontekście tej wyjątkowej sytuacji niewiele można się z dokumentu dowiedzieć. Nie osiąga on intensywności wcześniejszych filmów realizowanych w Korei Północnej. Choćby „Defilady” Andrzeja Fidyka, spojrzenia na reżim z 1989 r.

Polski dokumentalista obejrzał przed wyjazdem północnokoreańskie materiały propagandowe i stwierdził, że poza Koreą Północną zadziałają one przeciwko sobie. Fidyk postawił po prostu na tę propagandę i filmował z ekipą wyłącznie to, co jego reżimowi opiekunowie chcieli. – Byliśmy wtedy, można powiedzieć, najbardziej zdyscyplinowaną zagraniczną ekipą filmową. Takie było od początku moje zamierzenie, że prawda o systemie totalitarnym wyjdzie między wierszami – mówi reżyser, który nie ma wstępu do Korei Północnej, odkąd zrealizował w 2008 r. „Historie z Yodok” dotyczące tamtejszych obozów koncentracyjnych.

Późniejszy film „Crossing the Line” Daniela Gordona i Nicholasa Bonnera to z kolei zapis wizyty w Pjongjangu amerykańskiego dezertera z 1962 r. Jamesa J. Dresnoka, który dopiero w trakcie sfilmowanej w 2006 r. rozmowy dowiedział się o zamachu na Johna F. Kennedy’ego i lądowaniu Amerykanów na Księżycu. Warto jeszcze przy tej okazji przypomnieć zupełnie inną w charakterze relację z wizyty w Korei Północnej dziennikarzy „Vice” (2008 r.), którzy doświadczyli nieporadnych zabiegów reżimu dążącego do rehabilitacji swej reputacji. Każde kolejne doświadczenie ludzi realizujących „The Vice Guide to North Korea” było bardziej surrealistyczne niż poprzednie. Zabrani zostali na przykład do biblioteki, gdzie znajdowały się biurka z ustawianym na korbkę kątem blatu – ta korba to miał być wynalazek Kim Dzong Ila. A potem do znajdującej się w tym samym budynku centrali gorącej linii filozofów odpowiadających na marksistowsko-dialektyczne pytania obywateli.

Manipulacją w manipulację

Czy realizowane w ostatnim czasie filmy dokumentalne są jeszcze w stanie wnieść taki nowy kontekst do ściśle kontrolowanego teraz przez propagandę wysyłanego w świat przekazu? – Parametry pozostają teraz te same. Reżim pokazuje to, co chce pokazać, i kontroluje to, co się filmuje – ocenia Fidyk. Może dlatego w najdziwniejszej ze wszystkich sfilmowanych ostatnio historii, w „Liberation Day” (2016 r.), o pierwszym i do tej pory jedynym zagranicznym koncercie muzyki rozrywkowej w Korei Północnej, słoweńska grupa Laibach przyjęła podobne jak Fidyk założenie.

Motyw przewodni filmu brzmi: „Sztuka jest poddawana politycznej manipulacji. Oprócz tej, która mówi językiem tej samej manipulacji”. Trudno powiedzieć, czy obecni na koncercie wyczuli ironię, ale zespół, który znany jest z prześmiewczego wykorzystywania faszystowskiej estetyki, musiał wysłuchać przemówienia komunistycznego urzędnika, który szczerze, acz w zgodzie z propagandą, tłumaczył, co w ich zachowaniu jest dla Korei Północnej niedopuszczalne. „Laibach to zły zespół” – zaczął Ryu Kyong Il, dyrektor Komitetu Wymiany Kulturalnej. „Niewyobrażalne jest, aby Korea Północna, zdecydowanie antyfaszystowskie państwo, które walczyło z japońskim imperializmem sprzymierzonym z nazistowskimi Niemcami, zaprosiło Laibach do Pjongjang”.

Ostatecznie jednak Laibach zagrał w Korei Północnej mroczne wersje piosenek z musicalu „Dźwięki muzyki” (dobrze znanego przez obywateli reżimu ze względu na jego antynazistowski wydźwięk). Wystąpili dzięki temu, że wstawił się za nimi reżyser Morten Traavik, który wcześniej brał udział w innych projektach kulturalnych angażujących Koreę Północną. Bo Traavik – w odróżnieniu od większości reżyserów wybierających ponure konkluzje dla dokumentów o reżimie – wierzy w sens współpracy z tym reżimem.

W Cannes pokazywano w tym roku film legendarnego dokumentalisty Claude’a Lanzmanna (reżysera realizowanego w Polsce Ludowej „Shoah”) – „Napalm”. Twórca ma 91 lat i największe z wymienionych tu reżyserów doświadczenie z pracy w Korei Północnej. Pjongjang go fascynuje, opowiadał w „Guardianie”: „Jest jak ze snu. Miasto monumentalne i puste, to ostatnia utrzymująca się granica dziwności”. Pierwszy raz przyjechał do Pjongjang w latach 50., z delegacją kulturalną: „Na rogu ulicy widziałem wtedy policjantkę w sowieckim mundurze, która mechanicznie kierowała ruchem. To było zabawne, ponieważ ruch stanowili tylko piesi. Nie było samochodów”. Lanzmann źle się podczas tamtej wizyty poczuł i poprosił, by pielęgniarka Czerwonego Krzyża wykonała mu serię zastrzyków. Kim Kum-sun odwiedzała go codziennie, całowali się, pokazała mu wojenną bliznę po napalmie (stąd tytuł dokumentu). Ale spotkania zakończyła interwencja reżimowych władz, z której reżyser – dzięki statusowi gościa zagranicznego – wyszedł bez większych problemów. Co więcej, ochronił dziewczynę przed cięższymi konsekwencjami.

Lanzmann wrócił po raz kolejny do Pjongjang pod pretekstem realizowania filmu o sztukach walki, bo nie mógł wyjawić prawdziwego powodu – chciał zobaczyć miejsca, gdzie spotykał się z Kim. Dla siebie, bo jej nie chciał już odszukać. W tym sensie jego „Napalm” jest w jakiś sposób wyjątkowy. Choć w dokumentach realizowanych w Korei Północnej przeważa indywidualna optyka i poszanowanie dla narzuconych obcokrajowcom zasad, to tu artysta spróbował zrealizować pod okiem reżimu swój intymny projekt. Twierdzi dziś, że kontakt z Kim wydawał mu się szczery, nie może mieć jednak pewności czy Koreanka nie była częścią zastawionej na niego w ten sposób przez reżim pułapki. Ale nawet on miał w Pjongjang ten sam problem co mniej doświadczeni reżyserzy: „Filmowanie było prawie niemożliwe. Zawsze wokół mnie byli opiekunowie, którzy łapali mnie bardzo mocno za przedramiona”.

Polityka 34.2017 (3124) z dnia 22.08.2017; Kultura; s. 72
Oryginalny tytuł tekstu: "Korea jak wulkan gorąca"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Trump bierze Biały Dom, u Harris nastroje minorowe. Dlaczego cud się nie zdarzył?

Donald Trump ponownie zostanie prezydentem USA, wygrał we wszystkich stanach swingujących. Republikanie przejmą poza tym większość w Senacie. Co zadecydowało o takim wyniku wyborów?

Tomasz Zalewski z Waszyngtonu
06.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną