Artykuł w wersji audio
To już ostatni dzwonek, żeby przyswoić język Dothraki, zanim „Gra o tron” bezpowrotnie zejdzie z ekranu, a obca mowa jej bohaterów przestanie brzęczeć widzom w uszach. Co prawda stacja HBO już przygotowuje poboczne seriale z akcją osadzoną w Westeros, ale trudno sobie wyobrazić, by prześcignęły popularnością „Grę…”, która zresztą za każdym razem pobija swój życiowy rekord. Finał poprzedniej, szóstej serii obejrzało prawie 9 mln osób.
Siódmy sezon, którego premierę zaplanowano na trzeci tydzień lipca, jest przedostatnim i szczególnie wyczekiwanym. Przede wszystkim dlatego, że serial nie czerpie już z książek, bo George R.R. Martin nie nadążał z pisaniem. Twórcy wersji telewizyjnej David Benioff i Dann B. Weiss wyręczyli go zresztą również w innych czynnościach. Wymyślając np. poza scenariuszem całkiem nowy język, z własną gramatyką, składnią i regułami wymowy.
Mowa gardłowa
Łatwo nie było, bo Martin nie zostawił w swoich książkach zbyt wielu wskazówek. Ponazywał języki, ale ich nie scharakteryzował, ograniczając się do paru wymyślonych słów, takich jak choćby khaleesi (królowa). Wiadomo więc np., że w Siedmiu Królestwach obowiązuje język powszechny, w Wolnych Miastach – valyriański, a ród wojowniczych Dothraków z Essos posługuje się językiem Dothraki. Tym ostatnim do Daenerys Targaryen zwraca się jej przyszły małżonek, khal (czyli król) Drogo, wódz rodu. „Żadne z nich nie znało języka, w którym mogliby się porozumieć” – czytamy u Martina, co nie ułatwia zadania przyszłej matce smoków. Ani twórcom serialu. Pisarz zaznacza wprawdzie gdzieniegdzie, że Dothraki jest językiem gardłowym, a językiem powszechnym posługują się ludzie cywilizowani. Powiedzieć, że to skromna wskazówka dla scenarzysty, to nic nie powiedzieć.
Ale scenarzystów był tu na szczęście cały sztab, włączając osobne grono odpowiedzialne już tylko za stworzenie języka. Grupie przewodził David J. Peterson, światowej sławy lingwista, ze stopniem magistra uzyskanym na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. Lingwista celebryta, rzec można, bo poza „Grą o tron” Peterson stworzył język m.in. dla obcych w serialu „Defiance”, aniołów w „Dominion” i dla tubylców w „The 100”. A w międzyczasie wydał książkę „The Art of Language Invention” (Sztuka tworzenia języka), w której wykłada dzieje najróżniejszych sztucznych języków, ale i podpowiada, jak je od podstaw wymyślić.
Zaznaczmy, że Peterson ma dopiero 36 lat, a wymyślił już 13 języków. Jak podkreśla na swojej stronie internetowej, robi to wyłącznie dla przyjemności. Można się domyślać, że dla zysku także, choć tak ogromnego sukcesu „Gry o tron” mało kto się spodziewał. Gości na pierwszych pokazach było tak niewielu – wspomina w swojej książce Peterson – że mógł usiąść w kinie w pierwszym rzędzie i swobodnie rozprostować nogi. A potem słuchać mowy, którą sam wymyślił. Dziś nowe języki są coraz lepiej usystematyzowane, mają przemyślaną gramatykę i wymowę, bujny zasób słów, przysłów, a nawet wulgaryzmów. Można się ich uczyć jak języków obcych.
Nowa wieża Babel
Rodzinę sztucznych języków określa się ogólniejszym terminem conlangs, pochodzącym od zbitki słów constructed languages (stworzone języki). Ich tradycja sięga, zdaniem Petersona, nawet XII w. To wówczas frankońska mistyczka św. Hildegarda z Bingen ułożyła dziwny i nieznany język (Lingua ignota), w którym spisywała hymny. Nie dziwi, że św. Hildegarda jest patronką językoznawców i esperanto. Ten ostatni to zresztą najwymowniejszy przykład conlangu – stworzony przez Ludwika Zamenhofa w drugiej połowie XIX w., miał uprościć międzynarodową komunikację.
Języki pełniły i pełnią różnie pojmowaną funkcję użytkową. Czasem zupełnie zaskakującą. – Popularny w Polsce biolog ewolucjonista Robin Dunbar twierdzi, że u naszych odległych przodków nowe słowa powstawały w celach obronnych: chodziło o to, aby nie wpuścić do stada osobników z zewnątrz – opowiada prof. Mirosław Bańko, leksykograf z Instytutu Języka Polskiego UW. A wrogów najłatwiej dało się rozpoznać po dźwiękach. – Dunbar przypomina też, że w ostatnich dniach drugiej wojny światowej żołnierze Wehrmachtu próbowali się wmieszać w tłum Holendrów, ale rozpoznawano ich po tym, czy potrafią wymówić trudne holenderskie nazwy miejscowe – dodaje. Coś nam po tych odległych czasach zostało i język nadal służy celom identyfikacyjnym.
Przydatność języków fikcyjnych, tworzonych z myślą o postaciach z kart książek i filmów, niekiedy się kwestionuje. No bo kto ma się nimi posługiwać i po co? Warto nimi władać (albo je tworzyć) choćby dlatego – odpowiada Peterson – że to wyższy poziom artyzmu, a przy okazji przednia zabawa. J.R.R. Tolkien, w dziedzinie literatury uznawany za ojca współczesnego conlangu, podobno wymyślał języki, jeszcze zanim stworzył Śródziemie. Był zresztą uznanym profesorem filologii klasycznej i literatury staroangielskiej na Oksfordzie. Przez lata opracował nie jeden język, ale całą ich rodzinę. Przez wzgląd na tę pasję wielu fanów z zapędami lingwistycznymi uważa, że pisarz stworzył „Władcę Pierścieni” tylko po to, żeby dać upust swoim językowym zapędom i umiejscowić nowe słowa w fabularnym kontekście.
Pasji tworzenia słów i języków, zbliżonych do naturalnych i rządzących się podobnymi prawami, Tolkien poświęcił tysiące manuskryptów. Ich studiowaniem zajęło się zaś m.in. Elfickie Towarzystwo Lingwistyczne, które do tej pory wydaje branżowe czasopisma na ten temat. Tolkien inspirował twórców (i lingwistów) przez kolejne dziesięciolecia i do dziś uchodzi w tej dyscyplinie za wzór. Głównie jemu zawdzięczamy tę popkulturalną wieżę Babel.
Peterson miał jednak utrudnione zadanie – George R.R. Martin w pierwszej części sagi „Pieśń Lodu i Ognia” użył zaledwie 56 słów w języku Dothraki, z czego 24 to imiona. W pracy nad językiem Peterson z początku zarzucił gramatykę i skupił się na brzmieniu. Mowa Dothraków miała być surowa i chropowata jak oni sami. Wymowa narzuciła z kolei rytm pracy nad wersją pisaną. W języku upatruje się ostatecznie podobieństw do estońskiego i suahili. Peterson zadbał poza wszystkim, żeby miał on jak najwięcej naturalnych cech, takich np. jak nieregularna odmiana rzeczowników.
Ale rozgrzeszmy Martina – jako pisarz miał prawo wymyślić nowe języki oraz ich najdziwniejsze nawet odmiany (włączając tajemną mowę smoków i wron), ale pominąć kwestie gramatyki i cały zasób słownictwa. Trudno sobie wyobrazić, żeby autor dręczył czytelnika obcymi frazami, tłumaczeniami, a w związku z tym także licznymi przypisami. Właśnie tym – ogólną funkcjonalnością – różnią się języki tworzone na potrzeby komunikacji od sztucznych języków tworzonych na wyłączny użytek popkultury. W obydwu przypadkach język jest kodem, który umożliwia porozumienie, ale w książkach, serialach, filmach, piosenkach i grach to przede wszystkim element układanki, który ją dodatkowo uwiarygodnia.
Era conlangera
Różnice między dowolnym językiem naturalnym a popkulturowym, nazywanym także językiem artystycznym, zacierają się wyraźnie na małym i dużym ekranie. Do tego stopnia, że nawet nieźle zorientowany widz poliglota mógłby śmiało uwierzyć, że mowa, którą słyszy w filmie czy serialu, gdzieś na świecie faktycznie obowiązuje. Twórcy literatury fantastycznej (choć nie tylko) od zawsze powoływali do istnienia nowe słowa i języki, ale dopiero na ekranie można je twórczo rozwinąć, ułożyć cały alfabet, a przede wszystkim po prostu je usłyszeć.
„Żyjemy w złotej erze dla conlangów w kulturze popularnej” – pisze w felietonie dla „New Republic” Josephine Livingstone, która zawodowo odszyfrowuje język staroangielski. Twórców sztucznych języków nazywa się conlangerami. I jest to zarazem nazwa zawodu, bo to, co niegdyś można było brać za hobby, z czasem się sprofesjonalizowało. Zaczęło się w 1974 r. od języka Paku, wymyślonego na potrzeby serialu „Land of the Lost”, emitowanej przez trzy lata opowieści o… dinozaurach. To – jak się uważa – pierwszy udokumentowany przypadek, kiedy angaż na planie dostał lingwista. A dziś to coraz częściej norma. Do pracy przy scenariuszach zatrudnia się tabuny ludzi odpowiedzialnych za konstrukcję nowych języków, ich gramatykę, ale też za to, by poszczególne słowa były właściwie intonowane. W „Harrym Potterze” mamy więc wężoustych, którzy opanowali mowę tych gadów. Mnóstwo odmian i dialektów wybrzmiewa w kolejnych częściach „Gwiezdnych wojen”. W „Star Treku” słyszymy z kolei klingoński, dziś tak popularny jak np. esperanto. Używając klingońskiego, kłaniają się twórcom „Star Treka” m.in. scenarzyści komedii „Teoria wielkiego podrywu” – znajomość tego języka z marszu nobilituje w oczach głównych bohaterów. Mamy ponadto dobrze opisane np. sindariński i quenyę, języki elfów od Tolkiena. Albo język Na’vi, którym posługują się humanoidalni mieszkańcy księżyca Pandora z „Avatara”.
Mugole w Mordorze
„Nieraz odnoszę wrażenie, że młody prozaik zachowuje się wobec języka tak, jak zawodnik karate wobec przeciwnika” – pisał w jednym z felietonów Stanisław Lem i nie był to komplement. Ale wydaje się, że akurat nowe języki w popkulturze to eksperyment i uprawniony, i pożądany. Co prawda puryści i niektórzy językoznawcy podnoszą, że sztuczne języki są bezużyteczne (bo w jakich okolicznościach mielibyśmy ich używać?), a przy okazji infekują języki oficjalne. Do polszczyzny wkradają się np. takie słowa jak „mugol” czy „Mordor”, dla których trudno znaleźć w słowniku zgrabne odpowiedniki.
Obrońcy conlangów mają zresztą własne, bardziej przekonujące argumenty. Po pierwsze – powiadają – nowe języki noszą wszelkie cechy języków oficjalnych, więc dużo łatwiej zatopić się w świecie, który oglądamy np. na ekranie. A o to przecież w sztuce chodzi: i tej wysublimowanej, i tej masowej. „Kontekst jest sztuczny i wykreowany, ale język jest prawdziwy” – zaznacza David J. Peterson, dodając: „Używać nowego języka to tak, jakby się używało języka martwego”. Np. łaciny, wciąż – i słusznie! – wykładanej w szkołach i na uniwersytetach.
Po drugie, nauka języka, nawet zmyślonego, jest ćwiczeniem dla umysłu. Po trzecie, zapożyczenia nieprzesadnie mowie szkodzą, przeciwnie. – Nowe słowa są potrzebne po to, aby można było ponazywać nowe rzeczy – tłumaczy prof. Bańko. – Przeważają jednak zapożyczenia używane dla większej ekspresji. Bo czy „wow” nie wyraża więcej radości niż „ojej”? Zapożyczeń używa się poza tym dla identyfikacji z jakąś grupą zawodową czy hobbystyczną, kamuflażu i dla zabawy wreszcie, bo język służy też przecież niej.
Zatem po czwarte: nowe języki jakoś wyróżniają (i łączą) fanów, którzy z uporem maniaka przyswajają ich reguły. O „Grze o tron” mówi się, że to jeden z najlepszych dziś seriali w swoim gatunku, ale i jeden z nielicznych, który są w stanie przełknąć i strawić widzowie stroniący na ogół od fantasy. Serial HBO, tak jak wcześniej choćby „Harry Potter”, przemówił do gigantycznej publiczności i wniknął w główny nurt popkultury, przynosząc sławę aktorom, Martinowi, ale i swemu czołowemu lingwiście. Kiedy telewizja wyemituje pierwsze odcinki siódmego sezonu, Peterson będzie prowadził kursy językowe na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Co nieco można sobie jednak przyswoić na własną rękę, z pomocą podręczników, słowników, stron internetowych, aplikacji i podcastów. Są więc szanse, że nie tylko „Gra o tron” będzie tego lata na językach, ale też same języki. Me nem nesa!
*
W języku Dothraki fraza me nem nesa oznacza „wiadomo”.