Trzypłytowy album Kamasiego Washingtona – zamieszkałego w Los Angeles saksofonisty i kompozytora – rozpoczyna utwór, którego tytuł można by przetłumaczyć jako „Zmiana warty”. Amerykanin od początku gra więc w otwarte karty, deklarując, że to właśnie jemu przypadła rola jazzowego mesjasza. Zanim zaczniemy zżymać się na jego butę, należałoby zauważyć, że muzyk porusza się po prostu w konwencji spirytualnego jazzu, którego wykonawcy zawsze mieli skłonność do patosu i chętnie obdarzali się boskimi przymiotami. Poza tym 36-letni muzyk ma solidne argumenty na poparcie swojej odważnej deklaracji. Jego debiutancki album „Epic” zebrał świetne recenzje, a przy tym trafił do szerokiego grona słuchaczy. Także do tych, którzy jazz znali dotychczas wyłącznie ze ścinków nagrań wykorzystanych na hiphopowych płytach.
W bardziej konserwatywnych jazzowych kręgach do Washingtona przylgnęła więc etykietka muzyka, który gra jazz dla tych, którzy jazzu nie słuchają. Na potwierdzenie tej opinii wskazywano na harmonogram koncertów, w którym przeważały raczej występy na festiwalach skierowanych do fanów muzyki elektronicznej, soulowej czy hiphopowej niż te w tradycyjnych jazzowych klubach. Nie inaczej było w Polsce, gdzie Kamasi pojawił się najpierw na zaproszenie katowickiej imprezy Tauron Nowa Muzyka, a dopiero teraz (6 lipca) wystąpi na Warsaw Summer Jazz Days obok takich artystów, jak Branford Marsalis czy Bill Frisell.
Przyczepiana Washingtonowi łatka kompozytora, którego utwory trafiają jedynie do mniej obytych słuchaczy, jest jednak krzywdząca z kilku powodów. Po pierwsze, Kalifornijczyk zna i szanuje jazzową tradycję (jego ojciec również był saksofonistą), odebrał staranne wykształcenie muzyczne i zdobył doświadczenie, występując w zespołach Horace’a Tapscotta, Wayne’a Shortera i Herbiego Hancocka.