Najważniejsze gry wideo znów tworzą Japończycy: bezprecedensowa skalą społecznego protestu „Persona 5”, nowatorska i refleksyjna „Nier: Automata” czy wzruszające studium przyjaźni człowieka i zwierzęcia „The Last Guardian”, by wymienić tylko kilka z wielu znaczących premier ostatnich miesięcy.
„Znów”? Niejeden koneser japońskich gier zaprotestowałby, przekonując, że sugerowany spadek formy nigdy nie miał miejsca. I dodałby, że hossa ostatniego półrocza to efekt przypadku. „Yakuza 0”, umiejscowiona w Japonii 1988 r., czyli w schyłkowym okresie ekonomicznego rozkwitu kraju, tuż przed nastaniem straconej dekady, czekała na przetłumaczenie i wydanie poza granicami aż dwa lata. „Persona 5” ponad pół roku, a „NioH”, zapraszający z kolei do baśniowo-demonicznej Japonii u progu XVII w., był tworzony przez kilkanaście lat – za punkt wyjścia do pracy nad grą posłużył w 2004 r. niedokończony scenariusz Akiry Kurosawy.
To prawda, że Japonia, niegdyś bezdyskusyjnie wiodąca światowa potęga przemysłu gier wideo, nigdy tak naprawdę nie wypadła z czołówki. Prawdą jest jednak i to, że w ostatnich latach największe komercyjne sukcesy odnosili producenci z innych krajów, a co gorsza, Japonia zaczęła być postrzegana jako zachowawcza. Rozkwit światowej sceny niezależnej, kipiącej od nowych pomysłów i chętnie podejmującej ryzyko, nie pozostał bez wpływu na twórców głównego nurtu – ale nie wszędzie. Pod adresem jeszcze wczoraj podziwianych mistrzów, czarodziejów z archipelagu, zaczęły padać oskarżenia o niezdolność do nadążania za ewolucją medium.
Gra protestu
Tymczasem japońscy twórcy, podążając własnymi ścieżkami, znów odkryli dla nas dziewicze terytoria.