Rok temu zacząłem chodzić na różne demonstracje – Trybunał Konstytucyjny, Puszcza Białowieska, Unia Europejska. Wcześniej demonstrowałem chyba tylko raz. W 2002 r., kiedy mieszkałem jeszcze we Francji i do drugiej tury wyborów prezydenckich przeszedł kandydat skrajnoprawicowego Frontu Narodowego, ojciec Marine Le Pen, Jean-Marie. W Paryżu był taki tłum, że zgubiłem moją narzeczoną. Telefony nie działały, bo sieć była przeciążona. Z trudem przecisnąłem się do metra. Ale parę tygodni później Jacques Chirac pokonał Le Pena.
Dlatego pomyślałem, że teraz też warto chodzić. Skoro wtedy zadziałało. Tylko ciężko mi się wpasować. Nie umiem skandować, nie śpiewam i nie wywijam żadnym sztandarem. Nie czuję patriotycznego uniesienia i właściwie nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić (oprócz chodzenia w rytmie tłumu).
Moje dzieci zupełnie mnie nie rozumieją. Nie mają najmniejszych oporów, lubią manifestacje i błyskawicznie wczuwają się w ich atmosferę. Wreszcie mogą sobie bezkarnie pokrzyczeć, zresztą ich ulubione hasło to „Niech żyje wolność!”. W dzień kobiet na placu Konstytucji byli szczęśliwi, że pozwalamy im, a nawet zachęcamy, do walenia z całej siły łyżkami w garnki i patelnie. Ostatnio zmusili mnie, żebym kupił im po małej fladze UE i po wuwuzeli (białej i czerwonej).
Te niecałe pięć minut, kiedy staliśmy w kolejce do jednego z przenośnych stoisk na kółkach, było dla mnie odkrywcze. Wreszcie zrozumiałem, o co w tym chodzi. Wystarczyło, że przyjrzałem się uważniej dwóm młodym sprzedawcom. Byli w luźnych sportowych ubraniach jak do joggingu. Jeden miał tylko nałożony na bluzę T-shirt z flagą Unii Europejskiej. I wyglądali na zadowolonych prawie tak jak moje dzieci.
Mieli ręce pełne roboty. Co chwila na zmianę sięgali do kosza z flagami Polski, do kosza z flagami Unii Europejskiej i do kosza z wuwuzelami.