Muzeum położone jest w stoczniowej części Gdańska, nad kanałem Raduni – niedaleko stąd do Targu Rybnego i Starego Miasta. I wystarczy kilkanaście minut marszu, by dotrzeć do Europejskiego Centrum Solidarności wybudowanego na terenie dawnej Stoczni Gdańskiej, w której, gdy nosiła jeszcze imię Włodzimierza Lenina, w 1980 r. narodził się wielki ruch społeczny. Muzeum i ECS spinają obszar, który systematycznie traci swój stoczniowy, przemysłowy charakter, stając się postindustrialną dzielnicą kultury, sztuki, rozrywki.
Wystająca ukośnie z ziemi bryła Muzeum wprowadza w błąd, bo choć swym kształtem i kolorem agresywnie domaga się uwagi, to jednak to, co najważniejsze, niczym w fabrykach pracujących na rzecz wojny, kryje się głęboko pod ziemią. Zwiedzający muszą najpierw zejść jedno piętro, by dostać się do budynku, gdzie wsysa ich obszerny hall. Zdezorientowanych w pustej przestrzeni przechwytują woźni i kierują do wind z poleceniem, by zjechać na poziom -3, kilkanaście metrów pod powierzchnię. Tam dopiero szczęśliwcy posiadający bilet – dzienny limit zwiedzających to 2 tys. osób, w weekendy szybko się wyczerpuje – mogą przekroczyć próg ekspozycji. Frekwencji niewątpliwie sprzyja rozgłos, jaki przyniosła wojna wydana wystawie i jej twórcom przez ministra kultury oraz wspierające go środowiska polityczne PiS.
Bez tej zupełnie niepotrzebnej promocji wystawa i tak szybko zyskałaby szerokie uznanie – wielu zwiedzających, mimo że Muzeum II Wojny Światowej otwarto zaledwie 23 marca, decyduje się przyjść po raz kolejny. Dlaczego? Bo takiej wystawy jeszcze nie było. Wojennych muzeów, często znakomitych i cieszących się uznaniem publiczności, nie brakuje.