Ojcowie założyciele USA, opracowując amerykańską konstytucję, przebadali europejskie republiki, w tym i naszą Rzeczpospolitą. I uznali, że Polacy ze swym bezhołowiem i liberum veto stanowią poważną przestrogę. Ponad dwa wieki później, w 2010 r., amerykański noblista Paul Krugman przestrzegał republikańskich senatorów, że stale blokując Obamę, szykują Ameryce los przedrozbiorowej Polski.
W Rosji prof. Igor Panarin już od przełomu wieków zapowiadał Amerykanom rychły rozbiór USA. Wschodnie Wybrzeże miało się przyłączyć do Unii Europejskiej, Środkowy Zachód – zasiedlony w XIX w. przez chłopów z Europy Północnej – do Kanady. Arizona, Nowy Meksyk i Teksas powrócić do „meksykańskiej macierzy”. „Biblijny pas” na Południu miał po 150 latach jednak wygrać wojnę secesyjną, ale pewnie też – podobnie jak Floryda – wpadłby pod meksykańskie skrzydła. Zachodnie Wybrzeże od Seattle po San Diego byłoby chińską satrapią, Hawaje z Pearl Harbor – japońskie, a Alaska nareszcie powróciłaby do matuszki Rosji. To wszystko z trzech powodów – społeczeństwo amerykańskie załamało się psychicznie i moralnie; gospodarka amerykańska siedzi na finansowej beczce prochu; wraz z atakiem islamistów w 2001 r. i katastrofą Columbii w 2003 r. rozpadły się symbole cywilizacyjnej i technicznej dominacji USA.
Można powiedzieć, że oficer KGB leczył własny ból fantomowy po rozpadzie radzieckiego imperium, rozkoszując się wizją upadku szczęśliwego konkurenta. Ale rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow po wyborze Trumpa otwarcie namawiał na konferencji w Monachium do tworzenia „postzachodniego świata”.