W czasie gdy minister środowiska Jan Szyszko nowelizacją ustawy o ochronie przyrody zezwala na wycinkę drzew z pominięciem wcześniejszych ograniczeń, w kraju rośnie moda na czytanie właśnie o przyrodzie. Na rynku literackich nowości trudno dziś wyłowić dobrą powieść, za to książek o faunie i florze całe mnóstwo. Od biografii osób związanych ze środowiskiem przyrodniczym po opowieści o świecie ptaków, owadów, drzew i pojedynczych liści.
Książki zgłębiające tajniki przyrody sprzedają się – nomen omen – na pniu. Niektóre, jak „Sekretne życie drzew” Petera Wohllebena, od miesięcy okupują polskie i światowe listy bestsellerów. Nic więc dziwnego, że dla tej (znów: nomen omen!) gałęzi literatury szuka się już stosownej etykiety, odrębnej nazwy gatunku. Na Zachodzie dobrze przyjęły się zwłaszcza dwie: eco-fiction i ecological literature. To książki, w których Matka Ziemia występuje w roli bohaterki, i to bohaterki w opałach. Pisarze mierzą się w ten sposób z wyzwaniami naszych czasów, jak ocieplenie klimatu i katastrofy ekologiczne, wierząc, że ocalą planetę, o ile uczulą czytelników na otaczający ich świat. I nawet jeśli są to ambicje nieco rozbuchane, to widać w tym przejaw tęsknoty za zielenią, której tak wyraźnie ubywa. Ale i zmęczenie rzeczywistością: tą z betonu i tą cyfrową.
Ekscentryczni przyrodnicy
Ekoliteratura – tak ją nazwijmy – ma rzecz jasna swoich bohaterów i patronów. Im bardziej są oni swojscy, tym lepiej. Polacy rozkochali się co prawda w twórczości przyrodniczki Sy Montgomery („Dobra świnka, dobra”) czy badaczki etologii Jane Goodall, ale w ostatnich latach to Simona Kossak, krewna słynnych malarzy, wiedzie prym. Wizerunek zmarłej w 2007 r. biolożki można zresztą wypatrzeć na transparentach podczas protestów w obronie drzew. Gdyby żyła, stałaby dziś pewnie na pierwszej linii frontu. Zwłaszcza że słynęła z elokwencji, uparcie broniła swych racji, kategorycznie sprzeciwiała się myślistwu i zamachom na pomniki przyrody. Kiedy jeden z profesorów badał przyrost sosen i w tym celu pozakładał na drzewach druty z blaszkami, Simona wciąż je zdejmowała, rujnując jego pracę. Bliscy mawiali, że była jak bomba atomowa. Charakterna, choć przecież sama ze sobą skonfliktowana, bo do końca życia ciążyło jej nazwisko.
Nie dziwi, że z czasem Simonie bliższe wydały się zwierzęta niż ludzie. Podjęła pracę najpierw w białowieskim Zakładzie Badania Ssaków Polskiej Akademii Nauk, potem w Instytucie Badawczym Leśnictwa w Zakładzie Lasów Naturalnych, ale najlepiej czuła się w leśniczówce Dziedzince, do której zwierzęta miały w zasadzie nieograniczony wstęp. Wilki z wdzięczności wyły pod jej drzwiami. Oswojona locha Żabka wpadała na wspólne obiady. „Tak jak do gatunku ludzkiego Simona miała wiele zastrzeżeń, to zwierząt broniła bezapelacyjnie. Torpedowała każdy projekt, w którym zwierzęta mogły cierpieć” – notuje w jej biografii Anna Kamińska. Simona mówi do nas bezpośrednio w książkach, które ukazały się chwilę po biografii – w „Sadze Puszczy Białowieskiej” (od wydawcy wiemy, że były już cztery dodruki) i obszernych zapiskach „O ziołach i zwierzętach” (wydane w styczniu, już potrzebowały dodruku).
Inną, wciąż nieco zapomnianą, ekobohaterką jest zoolożka Antonina Żabińska, której książka „Ludzie i zwierzęta” wraca na rynek regularnie od 50 lat, czyli od pierwszego wydania. Właśnie ukazuje się ponownie. O Żabińskiej mówi się, że „była związana z warszawskim zoo”. Mało powiedziane! Jako żona Jana Żabińskiego, właściciela ogrodu zoologicznego z pierwszych lat jego istnienia, nie miała tam dla siebie stałego stanowiska. Ale z upodobaniem doglądała zwierząt. Na cześć rysiczek, które udało się jej wyhodować, nazwała Rysiem swego syna. Fakt, że umiała się porozumieć z różnymi oficjelami, nawet jeśli mówili innymi językami („jakimś swoistym esperanto”), też tłumaczyła wpływem „społeczności zwierzęcej”, która w magiczny sposób kruszyła lody między ludźmi.
Żabińska nie wierzyła, że przyjdzie wojna. Ale przyszła i obeszła się brutalnie także ze zwierzętami. Zoolożka nie tylko pomagała Żydom, zapewniając im schronienie w ogrodzie zoologicznym, ale z oddaniem troszczyła się też o spłoszone bombardowaniami zwierzęta. Z niejakim zakłopotaniem notuje w książce, która jest swoistym pamiętnikiem ze spotkań ze zwierzętami, że to nie mania wielkości i potrzeba bohaterstwa nią kierowały, ale odruch – „prymitywny odruch, instynkt macierzyński”, który odezwał się na nowo w innych, trudnych okolicznościach. Nikt o wojnie nie pisał z podobnej perspektywy. Docenili to światowi twórcy kina – historię Żabińskich przypomni 24 marca film „Azyl” z Jessicą Chastain w roli głównej.
Powrót na polskie listy bestsellerów powieści „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk też ma związek z filmem – jest pokłosiem sukcesu „Pokotu” Agnieszki Holland, nagrodzonego na festiwalu w Berlinie. Janina Duszejko, miłośniczka przyrody z Kotliny Kłodzkiej, choć jest postacią fikcyjną, też dziś wyrasta na bohaterkę, zresztą podobnie jak opisane wyżej, ekscentryczną, nieprzystającą nieco do ogółu i dziwaczną.
Sekretne życie wszystkiego
Bohaterką jest też wreszcie sama przyroda w swej ożywionej postaci. Zawsze obowiązkowo „sekretna”, nie dość rozpoznana, nieokiełznana. Na jednym z rysunków Marka Raczkowskiego lądujący na ziemi kosmita bezceremonialnie mija ludzi i tuli się do drzewa. Taka jest mniej więcej wymowa „Sekretnego życia drzew” niemieckiego leśnika Petera Wohllebena, prawdopodobnie najpopularniejszej współczesnej książki o drzewach. Wohlleben pisze o nich jak o ludziach: mają swoje upodobania („uwielbiają glebę bogatą w składniki pokarmowe, gruzełkowato-luźną, dobrze napowietrzoną na parę metrów w głąb”), własne poczucie czasu, a nawet odmienne temperamenty.
Sporo ludzkich cech noszą też inne rośliny, o czym zajmująco, choć lakonicznie, opowiada francuska dziennikarka Anne-France Dautheville w książce pod tytułem – a jakże – „Sekrety roślin”. Zjeżdżając świat na motocyklu, Dautheville miała widać czas na liczne postoje, choć w przedmowie przyznaje, że do amatorskich badań roślin wystarczył jej własny ogródek. Jej książeczka w niczym nie przypomina atlasów roślin czy grzybów. To raczej zestaw ciekawostek (co robi imbir, żeby sam siebie nie zapładniać? kształtem owocu której rośliny inspirowano się przy projektowaniu pierwszej butelki coca-coli?), ale też porad praktycznych (jak zwalczać muchy? jak wypłoszyć ślimaki?).
Autorzy tych nowatorskich – by tak rzec – książek przyrodniczych jawią się na ogół jako cisi i czuli obserwatorzy otoczenia. Matkę Naturę próbują oswajać tak, żeby jej nie ujarzmiać ani jej sobie nie podporządkowywać. Przykładem choćby „Dwanaście srok za ogon” Stanisława Łubieńskiego, pisarza o niespotykanie spokojnym usposobieniu, który z pasją obserwuje ptaki i porywająco o nich opowiada. Autor otrzymał za tę książkę nominację do tegorocznych Paszportów POLITYKI. Narracja snuje się w niej wolno, jakby w kontrze do szybkich współczesnych czasów. To więcej niż katalog ptaków – to swoista pochwała uważności. – Taką mam fantazję: chciałbym, żeby moje książki budziły w czytelniku wrażliwość na przyrodę – wyjaśniał Łubieński POLITYCE. – Żeby był bardziej skłonny angażować się w jej ochronę i żeby świadomie i z radością potrafił korzystać z jej demokratycznych, bezpłatnych uroków.
Podobnie kontemplacyjny charakter czuć w książce „Siedemnaście zwierząt” Roberta Pucka, która właśnie trafiła do księgarń. Pucek jest przede wszystkim tłumaczem i z tego zasobu zuchwale korzysta. Sięgając do twórczości słynnych pisarzy i filozofów, opowiada dzieje różnych stworzeń, od wiewiórek po psy. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że pochyla się z ciekawością i troską nad braćmi mniejszymi – a nawet mikrymi. O wszach (sic!) pisze na przykład: „Choć nigdy więcej nie spotkałem już żadnych wszy [autor spotkał je wcześniej w szkole podstawowej, rzecz jasna – red.], nie mam najmniejszych wątpliwości, że podobnie jak Anioł Śmierci są one stworzeniami Boga”. Dalej zaś Pucek przyznaje, że lubi wszy – tak samo jak pchły – bo są „małe a poczciwe” i „kwestionując ledwie kompetencje naszej skóry, jak powiedziałby pewnie poeta Rafał Wojaczek, zarazem zdają się kwestionować całe nasze prawo do istnienia”.
Jest coś na rzeczy. Pewien znany etolog z Uniwersytetu Warszawskiego mawiał na swoich wykładach, że gdyby spojrzeć na Ziemię z dystansu, można by przyjąć, że to planeta nie ludzi, lecz owadów. Bo więcej ich tutaj niż jakichkolwiek innych istot żywych. Być może dlatego autorzy darzą je takim zainteresowaniem – mamy szalenie popularną „Historię pszczół” Mai Lunde, „Rój” Laline Paull, w połowie marca ukaże się zaś książka „Żądła rządzą” Dave’a Goulsona, który z sympatii dla trzmieli paskowanych usiłuje je reintrodukować, tzn. wprowadzić je raz jeszcze na zajmowane przez nie kiedyś obszary. Książki o pszczołach znalazły u Polaków uznanie, co znajduje odzwierciedlenie na listach sprzedaży. Zachodzi tu zresztą ciekawa korelacja – Polacy czytają o pszczołach i zakładają w miastach własne pasieki.
Kieszonkowy las
Wydawcy, polscy, jak widać, także, wyczuli więc rynek i walczą o prawa do światowych bestsellerów, podsuwając czytelnikom coraz więcej książek o tym, że człowiek nie jest sam we Wszechświecie, ba, nie stoi nawet w jego centrum. Wydawnictwo Marginesy – to tutaj ostatnimi czasy ukazuje się Simona Kossak – ma nawet osobną serię „Eko”, za którą merytorycznie odpowiada Adam Pluszka, znany poeta i tłumacz.
Ekoliteratura to dziś nadal częściej non-fiction niż fiction. „Jak pisać o krzywdzie, którą wyrządzamy naszej planecie? W jakim gatunku literackim, w jakiej konwencji?”– pyta Benjamin Kunkel w felietonie dla amerykańskiego tygodnika „New Yorker”. Nie licząc science fiction, trudno o odpowiednią literacką oprawę dla tekstów fabularnych, których wątkiem przewodnim byłaby któraś z ekologicznych bolączek, troska o zdążający ku zagładzie świat. Nie sposób sobie wyobrazić – zauważa Kunkel – żeby tajemnicza chmura gazu z powieści „Biały szum” Dona DeLillo była punktem wyjścia dla takiej książki, tak samo jak wojna nuklearna w „Drodze” Cormaca McCarthy’ego, nienazwana tutaj wprost. Na zasadzie przeciwieństwa chciałoby się dodać „Czarnobylską modlitwę” Swietłany Aleksijewicz, która jako zbiór opowieści ocalałych w katastrofie po prostu ściska za serce, do czego w formie powieściowej może nie udałoby się nawet zbliżyć. Efekt nie byłby ani tak przejmujący, ani tak wiarygodny.
Zmiany klimatu, katastrofy ekologiczne – poza nielicznymi wyjątkami – autorom powieści jakoś umykają. Zdaniem Kunkela dzieje się tak dlatego, że zdajemy sobie sprawę z nieszczęść naszej planety, a zarazem odsuwamy od siebie tę myśl, nie traktując sprawy dość poważnie. Niech się martwią następne pokolenia. Trochę jak ze smogiem – niby wiemy, że jakość powietrza jest alarmująca, ale niespecjalnie się zabezpieczamy. Zatroskani losem Ziemi i zieloni aktywiści to w popkulturowych wyobrażeniach w najlepszym wypadku ekscentrycy. W najgorszym – oszołomy i ekoterroryści. Jeśli więc trudno pisać na serio, nie narażając się przy okazji na śmieszność, to może konwencja komediowa byłaby właściwsza? – zastanawia się Kunkel. Dodając: „Uważa się, że ludzie, którzy doświadczyli tragedii – jak Żydzi czy Irlandczycy – mają szczególne poczucie humoru. Zatem autorzy, którzy chcieliby pisać o zmianach klimatu, mają dzisiaj szansę stać się komikami. Tragicznych wątków na pewno im nie zabraknie”.
Zwłaszcza że popyt kształtuje podaż, a nie odwrotnie. Im bardziej kurczą się lodowce, miasta są ogołacane z zieleni i zmniejsza się liczebność dzikich zwierząt, tym bardziej lgniemy do natury. Im bardziej zapuszczamy korzenie w internecie, tym częściej chcemy uciec do lasu. „W lesie nie ma Wi-Fi, ale wiedzcie, że to tutaj znajdziecie najlepsze połączenie” – instruują autorzy portalu ThinkingMinds, który edukując, chcą uczynić Ziemię lepszym, przyjaźniejszym miejscem.
Tę tęsknotę za przyrodą widać zresztą i w innych, niekoniecznie artystycznych sferach codzienności. Mamy już ekologiczne ubrania i obuwie. Drewniane obudowy na smartfony reklamuje się hasłem: „Schowaj las do kieszeni”. Inspirowane lasem firmy designerskie produkują torby, plecaki i portfele z takich materiałów jak bawełna, drewno, konopie i len. Powstają już nawet – choć brzmi to może nieco makabrycznie – specjalne kapsuły, które mają zastąpić cmentarze. Umieszcza się w nich ciało, zakopuje w ziemi i zasiewa nasionami. Ze szczątków zmarłego wyrasta potem drzewo.
Wracając zaś do sfery ściśle artystycznej – przyroda inspiruje też wreszcie muzyków. „Zaświeć Niesiącku” Żywizny, czyli album nominowanego do Paszportów POLITYKI gitarzysty Raphaela Rogińskiego i kurpiowskiej śpiewaczki Genowefy Lenarcik, w całości nagrywany był w lesie. Odgłosy natury pełnią funkcję instrumentów, jak w jednej ze scen filmu „Młodość” Paola Sorrentino. Słychać tu więc świerszcze, poszczekiwania psów i szum drzew. Co nam będzie szumieć, gdy zostaną tylko pnie? Kultura może zachęcać do kontaktu z naturą, ale wrażenia obcowania z przyrodą nie zastąpi nawet najlepsza książka.