„Ta zabawa nie jest dla dziewczynek” – śpiewał przed laty Lech Janerka. I chociaż tekst dotyczył niepewnych spraw w niespokojnych czasach, to idealnie pasuje również do ostatniej dyskusji o roli kobiet tworzących muzykę rockową. Oprócz rytualnych lamentów nad tym, że nikt już nie chce szarpać strun w zaparowanej piwnicy i wszyscy chcą plastikowy produkt z telewizora, dochodzą jeszcze inne stałe elementy tej wymiany zdań. Są nimi niestałość zarobków, coraz niższe nakłady płyt, piractwo internetowe oraz nieuczciwość wytwórni płytowych i managerów. Ale raz na jakiś czas na powierzchnię wypływa również temat, który do tej pory funkcjonował jako michałek, psota, nieistotna maruda. Mam wrażenie, że coś się jednak zmienia w postrzeganiu tego problemu. A myślę tu o seksistowskim traktowaniu kobiet, które grają rocka lub go słuchają. I nie będę teraz wchodzić w meandry definiowania samej istoty tego gatunku muzycznego, bo to tylko rozmydli całą sprawę. Niech więc, na użytek niniejszego tekstu, przyjmiemy definicję gitarowego grania bądź takiego, które opiera się na odejściu od popowej estetyki.
Kobiety w tym świecie miały dotychczas pozycję maskotki bądź groupies, co w sumie na to samo wychodziło. Miały być zachwycone grą wspaniałych facetów, którzy prężąc muskuły i przyjmując finezyjne pozy, rzęzili na wiosłach bądź darli się do mikrofonu. Mogły na nich patrzeć, mogły całować ich wizerunki na plakatach i dawać cycki na autograf (ostatni dokument o Jarocinie dobitnie to pokazał). Ale nigdy, przenigdy nie powinny były włazić na scenę i próbować stać się idolem. Baby do garów – ale nigdy do perkusji!
Powiem wam, że w XXI wieku myślałam, że jednak środowisko muzyków, z którym przecież jestem związana, trochę się już ogarnęło. Wiecie: Patti Smith, szczególnie po ostatniej ceremonii wręczania Nagrody Nobla dla Boba Dylana.