Janusz Wróblewski: – Po „Żołnierzach kosmosu” czy „Nagim instynkcie”, które łamały granice hollywoodzkich gatunków, zrobił pan „Elle”. Najmroczniejszy, najbardziej prowokujący film w karierze. O gwałcie, w którym ofiara nie czuje się do końca ofiarą.
Paul Verhoeven: – Pomysł ekranizacji powieści Philippe’a Djiana „Oh...” wyszedł od producenta Saïda Ben Saïda, który współpracował wcześniej z Romanem Polańskim i Davidem Cronenbergiem. Naciskał, żebyśmy zrobili film w Ameryce, z Nicole Kidman. Gdy po dwóch miesiącach okazało się, że nie tylko ona, ale też inne gwiazdy nam odmówiły, zapadła decyzja, by nakręcić film we Francji – z Isabelle Huppert. Praca z nią była najbardziej inspirującym doświadczeniem w moim życiu. Jest wyjątkowo utalentowaną aktorką, odważną, nieuznającą żadnych reguł. Przyjęła propozycję bez mrugnięcia okiem, choć zadanie nie należało do najłatwiejszych. Miała zagrać córkę seryjnego mordercy, twardą bizneswoman, ofiarę przemocy uwikłaną w skomplikowane relacje seksualne. Nie robiliśmy wielu prób. Więcej rozmawialiśmy o kolorach sukienek, w jakich miała wystąpić, makijażu oraz o sposobie poruszania się niż o psychologii czy motywacjach i przeszłości tak złożonej postaci.
Huppert nie lubi, kiedy się jej zbyt wiele narzuca?
Nie, po prostu tego nie potrzebowała. Bez nazywania uczuć, tłumaczenia ich przyczyn wiedziała od samego początku, jak określić ton tej historii. Wybierała najlepsze z możliwych rozwiązań, zaskakiwała, dodając np. jedno słowo do dialogu, co wprowadzało sporą dawkę ironii.
Pracując z aktorami, zwykle staram się nie analizować strony psychologicznej. Podobnie jak Hitchcock wychodzę z założenia, że sama decyzja obsadowa w dużym stopniu określa charakter postaci, ponieważ widzowie przenoszą wiele cech lub emocji z wcześniejszych ról aktorów. Decydując się na Huppert, zdawałem sobie sprawę, że jest kojarzona głównie z „Pianistką”, zagrała też w „Miłości” Hanekego. Ten rodzaj komplikacji, uczuciowej oziębłości, niepokoju, który ona niesie, bardzo mi odpowiadał. Pamiętamy ją także z całkiem odmiennych dokonań. I właśnie takiej rozpiętości i głębi potrzebowałem.
Dlaczego bohaterka podejmuje sadomasochistyczną grę ze swoim oprawcą?
Gdy odkrywa, kto ją zgwałcił, film zaczyna podążać w całkiem innym kierunku, niż wszyscy się spodziewają. Zamiast szukać zemsty, ona wyciąga rękę do prześladowcy. Nie dyskutowaliśmy, co czuje i dlaczego tak postępuje. Wszystko, co robiła Huppert, było prawidłowe, często ciekawsze, niż sobie myślałem. Uważam, że żadna inna aktorka na świecie nie byłaby w stanie lepiej tego zagrać.
Jej zachowanie budzi zdziwienie.
Nierzadko stawia mi się zarzuty, że posuwam się za daleko. Przy dramacie „Spetters”, który wyreżyserowałem 37 lat temu w Holandii, oburzano się, że pokazuję brutalny, homoseksualny gwałt, który wyzwala. Zgwałcony chłopak odkrywa w sobie i akceptuje homoseksualizm. Nagonka z lewa i z prawa, a przede wszystkim środowisk LGBT, była tak wielka, że odmawiano mi pieniędzy na robienie dalszych filmów. Musiałem się wynieść z Europy. Do wyjazdu do Ameryki namówiła mnie żona. Nie znałem języka, ale jakoś sobie poradziliśmy.
Pańską specjalnością stało się prowokowanie. Pisano, że jest pan mizoginem, że na ekranie daje upust swoim frustracjom seksualnym. Podobno jeden z wpływowych producentów wyrzucił pana za drzwi, gdy zaproponował mu pan „Nagi instynkt”.
Nie szukam prowokacji na siłę. Filmuję to, co uważam za rzeczywistość. Ale wiele osób, w tym również krytyków, nie rozumie moich intencji. W „Żołnierzach z kosmosu”, widowisku science fiction opowiadającym o społeczeństwie zmierzającym w kierunku faszystowskiej antyutopii, niektóre ujęcia celowo zostały nakręcone w stylu „Triumfu woli” – propagandowego dokumentu Leni Riefenstahl z 1934 r., dziennikarze „Washington Post” odczytali aluzje na opak. Uznali, że jestem neonazistą wspierającym ruch. Tymczasem mnie chodziło o krytykę agresywnej polityki zagranicznej Ameryki, której skutkiem były m.in. zamachy 11 września. Dziś ten profetyzm widać wyraźniej, wtedy jednak mało kto brał go na serio.
Gdy zaczynałem reżyserską karierę w Holandii, chciałem mówić w pierwszej osobie. Fellini miał do tego Mastroianniego, Truffaut – Jean-Pierre’a Léauda. Moim filmowym alter ego stał się Rutger Hauer. W Hollywood o wyrażaniu siebie musiałem zapomnieć. Tam o wszystkim decyduje producent. Z gotowym scenariuszem przypisanym do gwiazdy przychodził i pytał, czy jestem tym zainteresowany. Jeśli nie, dawał to innemu reżyserowi.
Nie dziwi pana, że krytykowany kiedyś przez wszystkich „Showgirls” uchodzi dziś za dzieło niemal kultowe?
Jedyną pozytywną recenzję po premierze „Showgirls” napisał w „Cahiers du Cinema” Jacques Rivette, czołowy twórca nowej fali francuskiej. Dostrzegł, że seks jest w tym filmie metaforą kapitalizmu. A Las Vegas, gdzie rozgrywa się akcja – Ameryką w pigułce. Na ogół zarzucano mi, że pokazuję za dużo nagich biustów. Według mnie publiczność kierowała wzrok zbyt nisko.
Powiedział pan, że chciał wyrażać siebie. Ale dlaczego przez film?
O wszystkim zadecydowała wojna. Kiedy się kończyła, miałem siedem lat. W czasie okupacji nie wolno było oglądać filmów. Byłem tak spragniony kontaktu ze światem, że w ramach odrabiania zaległości chodziłem często z rodzicami do kina, oczywiście na amerykańskie produkcje, bo innych nie było. Potem jako nastolatek odkryłem paryską filmotekę, ale ojciec, troszcząc się o moją przyszłość, namówił mnie na studiowanie matematyki na uniwersytecie w Lejdzie w zachodniej Holandii. Wciąż wolałem jednak przesiadywać w kinie, oglądając 50–60 filmów rocznie. Rysowałem też komiksy. Dopiero w wojsku, odbywając służbę w marynarce wojennej, nakręciłem pierwszy dokument dający mi przepustkę do pracy w telewizji.
W wywiadach przedstawia się pan jako ateista, ale w młodości należał do Kościoła zielonoświątkowców. Kilka lat temu napisał pan powieść historyczną „Jezus z Nazaretu”, którą zamierza sfilmować.
Książka nie mówi o mitologicznym i teologicznym aspekcie, tylko o człowieku. Nie wierzę w to, co mówią katolicy, że Jezus był w połowie Bogiem. Oparłem się na dokumentach z epoki, których jest niewiele, przede wszystkim na apokryfach i Ewangeliach napisanych kilkadziesiąt lat po śmierci Jezusa. Interesował mnie Jezus historyczny. Gdzie mieszkał, co robił, kim był, co się stało z jego ciałem po śmierci, w jakie spory polityczne był uwikłany w okupowanej Palestynie.
Wiem doskonale, co znaczy wojna. Dorastałem w Hadze, mieście systematycznie bombardowanym przez hitlerowców. Byłem świadkiem, jak rozstrzeliwano więźniów politycznych w celu zastraszenia mieszkańców, aby nie stawiali oporu. Jezus był buntownikiem, Che Guevarą swoich czasów, przeciwstawiał się okupacji. Nie walczył z bronią w ręku, tylko głosił ideę rychłego nadejścia królestwa Bożego, co wynika jasno z Ewangelii św. Jana. Starałem się pokazać, że nie chodziło o żadne zaświaty, tylko o konkretną wizję państwa, porównywalnego z dzisiejszym Izraelem. Poeta i egzorcysta urodzony w wyniku gwałtu popełnionego na Marii przez rzymskiego legionistę – taki obraz Jezusa wyłania się z mojej książki.
Od dawna zajmuje się pan tą tematyką?
Książka była rezultatem moich 20-letnich badań. W 1985 r., gdy wylądowałem w Los Angeles, w jednej z gazet natknąłem się na informację o seminarium organizowanym przez uczonych biblistów, m.in. Raymonda Browna, Jane Schaberg i Roberta Funka z kręgu szkoły Rudolpha Bultmanna, jednego z najbardziej wpływowych teologów ewangelickich zajmującego się demitologizacją przekazu ewangelicznego. Przez dobrych kilka lat uczęszczałem na ich zajęcia, potem sam studiowałem Nowy Testament pod kątem zniekształceń dokonanych w tłumaczeniu na angielski, przez co ucierpiała moja działalność na polu filmowym.
Jak to pogodzić z pańską fascynacją komiksem i popkulturą, której wyrazem stały się takie filmy jak „RoboCop”?
„RoboCop” to metafora raju utraconego. Historia gliniarza w połowie maszyny, w połowie człowieka. Policjanta uwięzionego w mechanicznym ciele, który tęskni do miłości żony i dziecka. Zyskuje w dosyć brutalny sposób swoje nadludzkie umiejętności. Można w tym dostrzec także drugą metaforę: ukrzyżowania i zmartwychwstania. Jezus, objawiając się po swojej śmierci uczniom, przemawiał krótkimi zdaniami, monosylabami. Podobnie RoboCop. Bawiło mnie to porównanie i głównie dlatego zdecydowałem się na realizację. Finałowa rozgrywka między Boddickerem, czarnym charakterem, a RoboCopem także jest symboliczna. Bohater idzie po tafli jeziora, przed nim w oddali majaczą jakieś mury, jakby Troi albo Jerozolimy. Nie okazuje łaski, lecz zabija swego przeciwnika. Oto – pomyślałem – amerykańska wersja Jezusa.
Słynna scena przekładania nogi na nogę przez Sharon Stone w „Nagim instynkcie” również jest metaforą?
Nie, to dwa proste ujęcia. Plan ogólny i zbliżenie. Tej sceny nie było w scenariuszu. Kiedyś jako student uczestniczyłem w przyjęciu, na które przyszła niewiele starsza ode mnie nieznajoma. Nie miała na sobie bielizny. Gdy usiadła i założyła nogę na nogę, odważniejszy ode mnie kolega spytał, czy zdaje sobie sprawę, że widać było jej waginę. „Oczywiście, po to to robię” – odparła. Przy obiedzie opowiedziałem tę historię Sharon Stone. Zastanawiałem się, czy możemy to jakoś wykorzystać. Zgodziła się. W czasie nagrania wszyscy opuścili plan. Zostałem tylko ja i operator. Pokazałem jej zarejestrowany materiał. Była zachwycona. Po premierze poskarżyła się jednak dziennikarzom, że nie była niczego świadoma. Oczywiście nie zająknęła się, że zanim padł klaps, podarowała mi swoje majtki na pamiątkę. Bała się, że tą sceną przekreśli swoje szanse na Złoty Glob. Nie uległem, nie wyciąłem niczego, dziś to klasyka kina.
Wygląda na to, że pana filmy były jednocześnie trzymającymi w napięciu widowiskami i satyrami na kulturę popularną i Amerykę.
Dokładnie tak to sobie wymyśliłem. Czy dzisiaj postępowałbym podobnie? Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia polityczne, wybór Trumpa na prezydenta USA, trudno by mi było konkurować z rzeczywistością, która coraz bardziej upodabnia się do farsy. Staje się parodią kryzysu lat 30. XX w., który doprowadził do globalnej katastrofy. Weźmy Snowdena. Tu dopiero widać, jak bardzo nasze poczucie realizmu zostało rozchwiane. Nie sposób określić, co kryje się za tą aferą, oddzielić faktów od prowokacji. Świat przestał być przejrzysty. Potrzebujemy chyba więcej czasu, aby wyjaśnić ukryte mechanizmy, i dystansu, żeby zrozumieć ich głębszy sens.
Dlaczego film „Elle” wywołał dziś takie poruszenie w Stanach?
Zacznijmy od tego, że nigdy w swojej prawie 50-letniej karierze nie zetknąłem się z tak wywrotowym, kontrowersyjnym materiałem literackim. Osiem pełnokrwistych postaci w trakcie Bożego Narodzenia jak osiem instrumentów solowych w oktecie Strawińskiego. Z bogatą przeszłością, skomplikowanymi relacjami rodzinnymi, problemami niekoniecznie ściśle powiązanymi z głównym wątkiem fabularnym, rozwijającym się w sposób zupełnie nieoczekiwany, sprzeczny z regułami kina gatunkowego.
Kluczowa w filmie kwestia stosunku do przemocy seksualnej nie budziła w Europie moralnych oporów. Natomiast w Stanach skupiono się wyłącznie na tym: czy można zaakceptować gwałt, zneutralizować traumę, wybaczyć oprawcy? Przemoc stanowi fundament kultury amerykańskiej. Ostatnio temat wrócił przy premierze „Birth of a Nation”, dramatu o buncie czarnoskórych niewolników ze sceną gwałtu żony przywódcy rebelii. Zrealizował go Nate Parker uniewinniony kilka lat temu z oskarżeń o udział w gwałcie zbiorowym na 18-letniej studentce, która popełniła potem samobójstwo. Film wywołał protesty rodziny dziewczyny, która oskarżyła reżysera, że cynicznie wykorzystuje tę tragedię.
Poprawność polityczna utrudnia rozmowę na ten temat?
Każdego dnia w Stanach zgłaszanych jest 1900 gwałtów. Jeden na minutę. Nie mówię, że tylko tam stanowi problem. Sprawa dotyczy wszystkich. W „Elle” ofiara wchodzi w relację seksualną ze swoim gwałcicielem. Takie ujęcie niepokoi, bo nie pasuje do obrazu. Dlatego film był surowo krytykowany. Obłożony przez niektóre środowiska anatemą.
Jak pan odpowiada na zarzuty, że posłużył się obrazami gwałtu w celach komediowych?
Nie pokazuję, że gwałt jest zabawny. Gwałt w „Elle” jest pełnym przemocy koszmarem, przed którym nie można się obronić. Wrażenie absurdu powstaje z powodu naruszenia konwencji. Ale takie przyjąłem założenie. Życie nie układa się według zasad, jakimi rządzi się kino gatunkowe.
rozmawiał Janusz Wróblewski
***
Paul Verhoeven (ur. 1938 r. w Amsterdamie) – jeden z najwybitniejszych reżyserów i prowokatorów kina światowego. Na festiwalu w Marrakeszu (gdzie miała miejsce rozmowa) otrzymał niedawno nagrodę za całokształt twórczości, a na rozpoczynającym się festiwalu w Berlinie Verhoeven będzie pełnił funkcję przewodniczącego jury. W wieku 20 lat przeżył załamanie nerwowe na tle religijnym. Od 50 lat żonaty z Martine Tours, psycholożką. Autor m.in. „Nagiego instynktu”, „RoboCopa”, „Pamięci absolutnej” i wchodzącego na nasze ekrany dramatu „Elle”, uznanego za jego szczytowe osiągnięcie. Ten film, francuski kandydat do Oscara, zdobył m.in. dwa Złote Globy za najlepszy nieanglojęzyczny film i główną rolę Isabelle Huppert.