Nakręcona przez Ridleya Scotta w 1982 r. filozoficzna przypowieść science fiction, utrzymana w klimacie kina noir, ma wyjątkowy status. Badacze popkultury dysponują długą listą dowodów na to, że „Łowca androidów” – boleśnie piękna, melancholijna, nasycona przeczuciem śmierci historia polowania na zbuntowany gang androidów (nazywanych tu replikantami) – wywarł olbrzymi wpływ na to, jak postrzegamy przyszłość, rozwój technologii, architektury, polityki i oczywiście ewolucję ludzkiego gatunku.
Gdy film wchodził na ekrany, nie było to jednak przesądzone. Dystopijna wizja Los Angeles jako umierającej przemysłowej metropolii, pogrążonej w wiecznych ciemnościach, wydawała się zbyt radykalna, dekadencka i przytłaczająca, by budzić większe zainteresowanie. Publiczność, zachwycona bajkową estetyką „Gwiezdnych wojen”, przyzwyczajona do nieskazitelnego uniwersum „Star Treka”, nie akceptowała wówczas paranoicznego fatalizmu „Łowcy androidów”. Nie doszukiwała się głębszych znaczeń, do czego twórcy filmu zachęcali już od pierwszego ujęcia – ukazującego skąpaną w czerni i ogniu, pełną cieni i zbłąkanych duchów czeluść (nazywaną w scenariuszu Hadesem) – podkreślającego piekielną symbolikę widowiska.
Reakcje krytyki, wzmocnione sondażami przeprowadzonymi wśród pierwszych widzów, też były rozczarowujące. Z dzisiejszej perspektywy aż trudno uwierzyć, że najwięcej oporów budziła mętna i zdaniem odbiorców mało zrozumiała fabuła, co skłoniło producentów do wprowadzenia – wbrew woli reżysera – kilku istotnych zmian. By wyjaśnić intencje oraz uczynić bardziej przejrzystym przebieg akcji, dodano głos z offu tłumaczący, co myśli i zamierza grany przez Harrisona Forda tytułowy łowca androidów. Wycięto kluczową scenę snu głównego bohatera z biegnącym jednorożcem, sugerującą, że być może i on jest replikantem.