Przed premierą nowego albumu, zaplanowaną na 18 listopada, grupa Metallica odkryła dużo kart, przynajmniej jak na swoje standardy. O zawartości płyty „Hardwired… to Self-destruct” można było sobie wyrobić zdanie za pomocą trzech utworów prezentowanych mniej więcej co miesiąc. Ilustrujące je teledyski powstały jakby z konieczności: żadnych ozdobników, tylko zespół w akcji i trochę obrazków z ich prywatnego studia nagraniowego.
Dwóch rzeczy można być pewnym. Płyta będzie hitem sprzedaży, wedrze się na czołowe miejsca wszędzie tam, gdzie obecność przesądza o komercyjnym sukcesie, a następnie zespół wyruszy w kolejną, obłędnie zyskowną trasę koncertową, zapełniając stadiony od Seulu po Bogotę. Znów pewnie powróci zarzut, że Metallica jest zespołem niewartym uwagi, przynajmniej dla prawdziwego fana metalu, bo sprzedała się trzydzieści parę lat temu, zaraz po wydaniu debiutanckiej płyty „Kill ’Em All”. A nawet jeśli dziś próbuje grać ostro i szybko, robi to nieudolnie, siląc się na przynależność do świata thrash metalu.
Gatunek nadpobudliwych
W dyskusjach o artystycznej wartości najpopularniejszej od lat grupy metalowej często powraca pewien fundamentalizm. I nic dziwnego, bo w końcu thrash metal był gatunkiem muzycznym wymyślonym przez zbuntowanych, nadpobudliwych i często agresywnych nastolatków dla innych zbuntowanych, agresywnych i nadpobudliwych nastolatków. Na koncertach klubowej sceny w San Francisco, które na początku lat 80. stało się centrum zjawiska (i przeciwwagą dla Los Angeles zdominowanego przez pozerskich metalowców w rodzaju Ratt i Mötley Crüe), było ostro: dochodziło do bójek, lała się krew, zdarzały się przypadki samookaleczeń, a spici w sztok fani próbowali się przedrzeć na scenę.