Mimo frywolnej treści nazwa ekspozycji w Muzeum Sztuki Stosowanej MAK brzmi trochę jak tytuł doktoratu: „Shunga. Sztuka erotyczna z Japonii”. I pomyśleć, że z taką powagą traktowany jest fenomen powszechnych kolorowych drzeworytów, które w minionych wiekach (XVII–XIX) były w Kraju Kwitnącej Wiśni niczym innym jak ludyczną formą pornografii. Ale czas robi swoje i dziś miejsce pokątnych miejskich straganów lub sekretnych szuflad w pracowniach co bardziej znanych twórców zajęły muzealne ściany i gabloty. Trzeba przyznać, że zasłużenie. Shunga to bowiem nie graficzny zapis kopulacji, ale artystyczny wyraz japońskiej kultury seksu, w jej pełnej złożoności. A pornografia w wyrafinowanych kulturach i tak jest lepsza od wyrafinowanej kultury w prymitywnych społecznościach.
Lekko i powoli
Oczywiście my, Europejczycy, nie mamy szans na samodzielne odczytanie wszystkich (lub choćby części) symboli i aluzji, które zawiera shunga, a które odwołują się do japońskiej literatury, historii, mitów. Ale i bez pomocy historyków sztuki i badaczy japońskiej kultury jest nad czym podumać. Przede wszystkim uderza aranżacja. Daremnie szukać tu seksu pośpiesznego, uprawianego byle jak i byle gdzie. U Japończyków to rytuał, do którego trzeba się starannie przygotować, ubrać, upiąć włosy. Z piciem herbaty, muzyką, w precyzyjnie wybranym miejscu.
Brakuje tu jakichkolwiek odchyleń od normy, typu sadyzm, masochizm, fetyszyzm, nie ma homoseksualizmu. Z jednym dość niewinnym wyjątkiem: wojeryzmu, zazwyczaj w klasycznej postaci, służących podglądających wyczyny pani i pana. Dwie właściwości zwracają szczególną uwagę. Po pierwsze, postaci splecione w miłosnym uścisku pozostają w ubraniach i tylko ich narządy są obnażone, wyeksponowane i zawsze o mocno przesadzonych parametrach.