Janusz Wróblewski: – „Ja, Daniel Blake” to film o bankructwie europejskiej idei opiekuńczego państwa. Pan zawsze bronił w swojej twórczości uniwersalnych wartości, którym Brexit zadał potężny cios, przyznając rację ksenofobom i nacjonalistycznym populistom.
Ken Loach: – Jestem tym przerażony. Mam nadzieję, że brytyjska lewica jakoś się po tej klęsce pozbiera. Problem polega na tym, że Europa stała się zakładnikiem wielkiego kapitału, który jawnie dąży do ograniczenia socjalnych przywilejów i prywatyzacji państwowego majątku. Chce podporządkowania regulacji prawnych własnym interesom. Przeciwstawiające się temu koalicje, takie jak grecka Syriza, są konsekwentnie niszczone.
Z mojego punktu widzenia lepszym wyborem było oczywiście pozostanie Wielkiej Brytanii w UE i szukanie wewnątrz niej równowagi poprzez tworzenie jednolitego frontu przeciwko neoliberalnej ekonomii. O wyniku referendum zadecydowała jednak prawa strona sceny politycznej. Ludzie lewicy poza nielicznymi wyjątkami nie wiedzieli, jak mają głosować. Klasa robotnicza czuła się zagubiona, opuszczona przez swoich liderów.
Partia Pracy nie ponosi winy za Brexit?
Nie. To prawica i jej sprytnie manipulujący opinią publiczną przywódcy doprowadzili do katastrofy. Odpowiedzialnością za Brexit należałoby też obarczyć konserwatywne media, które nasiliły antyimigrancką retorykę. Kozłem ofiarnym tej kampanii stali się Polacy i inni przybysze z Europy Wschodniej, których obwiniono o rosnące bezrobocie obejmujące już prawie 2 mln mieszkańców Wysp, o obniżanie poziomu stopy życiowej, zabieranie miejsc pracy, a przede wszystkim o cyniczne wykorzystywanie opieki socjalnej. Przed referendum 23 czerwca telewizja co tydzień emitowała reportaże o Polakach obchodzących system, pobierających nienależne im świadczenia, m.in. na dzieci pozostawione w kraju, czy z powodu ich rzekomo fatalnej sytuacji materialnej.
Kilka lat temu w dramacie „Polak potrzebny od zaraz” pokazywał pan naiwnych polskich emigrantów zarobkowych wykorzystywanych przez brytyjskich oszustów. Sytuacja się odwróciła i dziś już nie nakręciłby pan takiego filmu?
Trudno powiedzieć. Głosowanie za Brexitem było też żądaniem, by nowa fala obcokrajowców wróciła tam, skąd przybyła. To bardzo niebezpieczna tendencja. Nasilenie rasistowskich ekscesów tylko to potwierdza. Mam nadzieję, że większość Polaków jednak się nie przestraszy i zostanie.
W „Ja, Daniel Blake” opisuje pan nieludzko-kafkowską biurokrację, która wpędza poważnie chorego człowieka w jeszcze większe tarapaty. Ten brak empatii i obojętność urzędników pomocy społecznej to reakcja na łamanie prawa przez imigrantów?
Nie, to celowe okrucieństwo, skutek prywatyzacji agencji zatrudnienia. Popularną metodą zarządzania – zamiast troskliwości i zaufania – stało się w nich karanie petentów. Na przykład za spóźnienie na wyznaczone spotkanie, za źle wypełniony formularz czy za cokolwiek innego – do obcięcia zapomogi każdy pretekst wydaje się dobry. Bohater filmu Daniel Blake wchodzi w wiek emerytalny. Odbywa rehabilitację po zawale, pobiera zasiłek. Wynajęte przez ośrodki pomocy społecznej korporacje robią jednak wszystko, by pozbawić go należnych mu praw. Ich zdaniem jego dolegliwości są niewystarczające. Nie przekonują urzędników, którzy po dokonaniu weryfikacji odmawiają mu prawa do zasiłku. Żeby przetrwać i opłacić rachunki, musi więc – wbrew zaleceniom swojego lekarza – starać się wszelkimi sposobami znaleźć pracę, co w jego sytuacji oznacza działanie na własną szkodę.
Dlaczego państwowy system opieki społecznej zleca weryfikację prywatnym instytucjom, skoro nie służy to ludziom?
To efekt błędnej polityki oszczędnościowej państwa i promowania na siłę ideologii aktywizowania społeczeństwa. Proszę sobie wyobrazić niedożywionego 19-latka zmuszonego przez urząd pracy do wykonywania ciężkich robót polowych. Poznałem takich wielu. Szybko stawali się współczesnymi niewolnikami bez szans na poprawę swojej sytuacji. Jeden z nich, żeby zarobić dniówkę w magazynie portowym, musiał wstawać codziennie o piątej rano i jechać na drugi koniec miasta, gdzie często słyszał, że nie ma dla niego zajęcia. Życie w nieustannym poniżeniu, brak poczucia bezpieczeństwa – to są emocje, które skłoniły mnie do nakręcenia tego filmu.
Zasłaniając się przepisami, urzędnicy wymagają od Daniela Blake’a płacenia podatków, wysyłają go na kursy szkoleniowe, które niczego nie uczą. Koszmarna biurokracja nakręca spiralę destrukcji i wykluczenia. To sytuacje wzięte z życia?
W rzeczywistości wygląda to jeszcze bardziej ponuro niż na filmie. Nie zajmowaliśmy się skrajnymi przypadkami. Nie dalej niż tydzień temu głośno było o pewnym diabetyku, którego też ukarano. Z powodu niewłaściwego odżywiania rozwinęła mu się gangrena i konieczna była amputacja nogi. Młodzi, których determinację pokazałem niegdyś w „Słodkiej szesnastce”, znoszą ten absurd lepiej niż generacja ich ojców. Los pokolenia 50–60-latków jest nie do pozazdroszczenia. Starsi nie mają zbyt wiele energii, by się zbuntować, szukać jakiegoś rozwiązania. Są przyzwyczajeni do względnej stabilizacji, do tradycyjnych struktur. Nie znają nowoczesnych technologii, wielu – jak Daniel Blake – nie potrafi nawet obsługiwać komputera. Są schorowani, wymagają opieki. Rynek konfrontuje ich z twardymi realiami. Muszą dokumentować każdą próbę zatrudnienia i działać wedle ściśle określonego planu, który ma ich zaprowadzić nie do odzyskania godności i powrotu na zawodową ścieżkę, tylko do ubezwłasnowolnienia i korzystania z banków żywności.
Co w tym złego, że otrzymują bony uprawniające do pobierania darmowych produktów z banków żywności?
Na tym polega perfidia systemu. Państwo przeznacza miliony na utrzymanie dziesiątków takich banków (w każdym mieście jest ich kilka). W istocie nie służą biednym, tylko cwaniakom żerującym na ich bezradności. Najnowszym wynalazkiem władzy są posady menedżerów w bankach żywności, co dodatkowo legitymizuje działalność tych instytucji. W sensownie zorganizowanym społeczeństwie takich banków w ogóle być nie powinno. Jak można coś takiego tolerować? Wspomagając ten mechanizm, tylko sankcjonuje się stan ubóstwa i nędzy.
Naprawdę wierzy pan, że taka forma pomocy jest nieskuteczna?
Warto na to spojrzeć szerzej w kontekście ustawy o pomocy biednym (Poor Law – red.) obowiązującej w Anglii aż do końca drugiej wojny światowej. Zniechęcając do korzystania z pomocy społecznej, ustawa ta definiowała, kto zasługuje na to, by być żebrakiem, a kto nie. Klasę robotniczą trzymano w niepewności. Straszono widmem pogarszających się warunków pracy, koniecznością ograniczania zatrudnienia, bezrobociem. Po to, by niczego nie zmieniać, powstrzymywać gniew czy niezadowolenie ciężko pracujących. Właścicielom manufaktur zapewniało to względny spokój, bo gdy się myśli, że jedynie własnemu lenistwu zawdzięcza się nędzne położenie, że z powodu własnej głupoty nie dorobiło się niczego, wtedy trudniej się zbuntować. Współcześni imigranci myślą podobnie. Strach i wstyd sprzyjają rządzącym. Chodzi o to, by jak najdłużej utrzymywać ludzi w wiecznym poczuciu winy. Możemy to zjawisko obserwować w całej Europie. Pod tym względem niewiele się zmieniło.
Jakie widzi pan rozwiązanie tej sytuacji?
Moją nadzieję budzi zmiana na stanowisku lidera Partii Pracy. Jeremy Corbyn otworzył się na środowisko radykalnej lewicy. Brał udział w strajkach, czym nie mógł się pochwalić żaden dotychczasowy przywódca laburzystów. W obliczu zwycięstwa neoliberalizmu, swobodnego przepływu kapitału i globalnego, praktycznie nieograniczonego dostępu do taniej siły roboczej on nie mówi, że biedni zawinili. Odpowiedzialnością obarcza kapitalistyczny system, który należy zreformować.
Pan przez 50 lat śledził w swoich filmach zmiany na rynku pracy i w życiu brytyjskiej klasy robotniczej. Wciąż ma pan nadzieję, jest pan optymistą?
Sytuacja jest coraz trudniejsza. Zmienił się charakter pracy. Pokolenie powojennego wyżu, przede wszystkim pracownicy sektora usług, było objęte ochroną długoterminowych umów o pracę, które gwarantowały odpowiedni pakiet ubezpieczeń. W dobie szybkich przemian i mobilności na rynku trzeba zachowywać większą elastyczność. Świat stał się przez to bardziej okrutny. Napięcie uwidoczniło się już podczas strajków górników w 1980 r. Dekadę później, robiąc dokument o dokerach w Liverpoolu rozpaczliwie protestujących przeciwko restrukturyzacji, zdałem sobie sprawę, że katastrofa jest nieuchronna. O bezpieczeństwie pracy możemy dzisiaj zapomnieć. Brexit to potwierdził. Pytanie, co z tym należy zrobić.
Odpowiedzią na niewydolny system państwa opiekuńczego, nieposzanowanie praw pracowniczych i obojętność elit jest zwykła ludzka solidarność. Skoro państwa na nią nie stać, ludzie sami muszą się zorganizować i sobie pomagać.
Europa to przetrwa?
Nikt tego nie wie, trzeba jednak podjąć walkę. Prawica rośnie w siłę, lecz obiektywnie rację ma lewica. Zachodni kapitalizm jest zbyt uzależniony od taniej siły roboczej spoza Europy. Nie radzi sobie najlepiej. Nawet jeśli sama idea kapitalizmu wydaje się mocna, rzeczywistość tego nie potwierdza. Grecka Syriza, hiszpański Podemos czy program Berniego Sandersa – kandydata w prawyborach Partii Demokratycznej przed wyborami prezydenckimi w USA – świadczą, że bitwa nie została przegrana i te zmiany kiedyś nastąpią.
Wierzy pan, że filmy mogą edukować, pomagać lepiej organizować świat i rzeczywistość społeczną? W jaki sposób pana zdaniem kino przyczynia się do zwiększania świadomości obywateli?
Myślę, że może ono pomóc wyrazić gniew, który się czuje. Skrystalizować poczucie niezadowolenia lub krzywdy. Po wyjściu z kina można chcieć się zaangażować w jakąś kampanię społeczną lub zwyczajnie sięgnąć po książkę, która pomoże lepiej ocenić położenie. Przeżywając cudzą historię, widzi się jaśniej swoją sytuację, rozumie się środowisko lub miejsce, z którym jest się związanym. To wystarczy. A i tak wszystko zależy od tego, co ludzie potem z tym zrobią. Najgorzej, jeśli ulegną presji i przestanie ich cokolwiek obchodzić.
Sztuka musi nieść rewolucyjny przekaz?
Musi się otwierać na humanistyczne wartości. Chodzi o coś więcej niż o zwykły komunikat. „Ja, Daniel Blake” porusza wiele kwestii. M.in. pokazuje kruchość ludzkiego istnienia, mówi o tym, jak można sobie ułożyć wspólne życie, gdy druga osoba cierpi jeszcze bardziej. Pytając o normalność, wyznacza granicę tego, co nieakceptowalne. I oczywiście opisuje ludzką solidarność. Wierzę, że naturalnym instynktem człowieka jest wspieranie drugiego w potrzebie.
Niedawno obchodził pan 80. urodziny, ale na emeryturę pan się nie wybiera?
Czuję się już bardzo staro. Nie twierdzę, że nakręciłem swój ostatni film. Jest takie piłkarskie przysłowie, że trzeba serio traktować każdy mecz i czekać na to, co przyniesie.
Co jest teraz najważniejsze w pańskim życiu?
Nie potrafię odpowiedzieć. Żeby przeżyć do soboty. Globalne ocieplenie. A pomiędzy jest jeszcze sporo miejsca na różne rzeczy.
rozmawiał Janusz Wróblewski
***
Ken Loach (rocznik 1936) – jeden z najbardziej upolitycznionych, radykalnie lewicowych filmowców na świecie. Po wojnie służył w Royal Air Force. Studiował prawo na uniwersytecie w Oxfordzie. Chciał zostać aktorem. Pracę reżysera rozpoczynał w 1963 r. od asystentury w BBC. Debiutował pod koniec lat 60. głośnym dramatem społecznym „Kes”. Uwielbia piłkę nożną, pracę z początkującymi lub nieprofesjonalnymi aktorami i zgłębianie wraz ze swoim nadwornym scenarzystą Paulem Lavertym dylematów ludzi na dnie. Zrealizował ponad 20 pełnometrażowych fabuł, m.in. „Riff-Raff”, „Szukając Erica”, „Ziemia i wolność” oraz „Wiatr buszujący w jęczmieniu”, za który otrzymał swoją pierwszą Złotą Palmę w Cannes.