Szczupły, muskularny mężczyzna założył już płetwy, przytroczył nóż do kostki i zaraz zanurzy się w wodzie, zabierając ze sobą kuszę. Za 20 lat zachowa swą siłę, lecz nie urodę. Przepoczwarzy się w zwalistego faceta z papierosem przyklejonym do zarośniętej gęby, jacy popijają teraz białe wino na tarasie pobliskiej restauracji.
Szyld hoteliku, w którym śpię, wykonano ręcznie, a litery zaczynają się ścieśniać w drugiej części planszy. Jest sobotni poranek i od białego kościółka wyrastającego z nadmorskiej skały niosą się pieśni modlitewne. Domy, jakby zastygłe w wędrówce na garby wzgórz, dławią się zielenią. Wielu z nich nie dokończono. To pustostany, upiory po lepszych czasach. Zresztą, wszystko tutaj wydaje się tymczasowe, jak całe te wakacje. Bogowie dmuchną, domy przepadną. Zostaną skały i nieśmiertelna woda.
Siedzę, piję wino i zamiast odpoczywać – o odpoczywaniu rozmyślam. Pisarz znajduje się w dość szczególnej sytuacji także pod tym względem. Kiedyś zwiedzałem świat. Radował mnie sam ruch, przemieszczanie się od punktu do punktu i krótkie noce w przypadkowych hotelach. Teraz jeżdżę po Polsce i spotykam się z czytelnikami, uczestniczę także w tak zwanych spotkaniach branżowych. Stałem się kimś w rodzaju przedstawiciela handlowego, z tą tylko różnicą, że zamiast kawą albo odkurzaczami handluję sobą samym. Spoglądam w lustro i widzę, że jestem towarem o krótkim terminie ważności.
Korozja pojawia się i w innych miejscach. Trzy lata temu wybrałem się do Republiki Południowej Afryki. Spędziłem tam miesiąc i odnalazłem wewnętrzne dziecko, zdolne do ekstatycznej radości związanej z obcowaniem z przyrodą. Lampart tańczył w świetle reflektorów naszego biednego samochodu. Popijałem wino, patrząc na stado pawianów maszerujące środkiem wyschniętej rzeki (do tej pory uważam, że żadne zwierzę na świecie nie ma w sobie tyle godności, co samiec alfa tego właśnie gatunku), i pływałem w Oceanie Indyjskim, słowem, oddawałem się czynności, którą każdy o zdrowych zmysłach uznałby za odpoczynek.