Kultura

Jak cisnąć na konsolce

Wielokrotnie słyszałem, że gry wideo to wrogowie książek, kto grywa, ten nie będzie czytał. Zapewne jest w tym trochę racji.

Mój dziewięcioletni syn grałby nawet przez sen, mówi też, że gdy dorośnie, będzie taki jak ja, z jednym tylko wyjątkiem: zamiast pisania zajmie się tworzeniem gier komputerowych.

Julek ma do dyspozycji smartfona, PSVitę, laptopa oraz zdewastowany tablet, ponadto gdy się widujemy, może korzystać z dwóch konsol podpiętych do telewizora. Jego szczęsny los porównuję ze swoim, upatrując w nim awans pokoleniowy. 30 lat temu komputer był dla mnie nieosiągalnym marzeniem. Cisnąłem w ruskie gry elektroniczne (słynny wilk łapiący jajka niezbyt mi się podobał, wolałem tę o podwodnym działku strzelającym do przepływających statków) i zachodziłem do bud z automatami, na które, niezbyt mądrze, wołaliśmy flippery. Marne kieszonkowe przepuszczałem na „Commando”, „Asteroids” i wiele innych, których nazw nawet nie pamiętam. Najmocniej osiadła we mnie taka o rycerzyku z mieczem. Rycerzyk wędrował między zamkami, tłukł przeciwników, zmierzając do zielonego smoka, którego musiał pokonać. Jeśli któryś z czytelników pamięta jej nazwę, byłoby miło, gdyby się zechciał nią podzielić.

Flippery, prócz dostarczania rozrywki, pełniły funkcję kształcącą. To tam właśnie po raz pierwszy w życiu usłyszałem słowo „ch...” (tego samego dnia poleciałem do mamy z pytaniem, cóż ono może znaczyć) i zacząłem się troszczyć o własny dobytek. Gra na automacie angażowała obie dłonie, co inne chłopaki wykorzystywały do przeczyszczenia mi kieszeni.

W ogólniaku dostałem amigę, z początkiem studiów kupiłem pierwszego peceta i grałem jeszcze trochę. Z kumplami maniakalnie przechodziłem „Diablo” i „Dungeon Keeper”, a potem porzuciłem granie, dryfując w stronę dorosłości urojonej.

Gry nie były jedyną ucieczką od życia. Taką też rolę pełniły książki, z których nie zrezygnowałem nawet w pierwszych tygodniach od otrzymania amigi.

Polityka 35.2016 (3074) z dnia 23.08.2016; Kultura; s. 87
Reklama