Kultura

Moc odniesień

„Gwiezdne wojny”: od rycerskich romansów do space fantasy

C-3PO, czyli wzór kosmicznych dobrych manier C-3PO, czyli wzór kosmicznych dobrych manier Archives du 7e Art/Lucasfilm/Alamy / BEW
Stylizowani na nazistów Rzymianie walczą z udającymi samurajów templariuszami. Akcja toczy się w kosmosie, ale nie jest to science fiction. Oto, z czego pozszywano „Gwiezdne wojny”.
Robot Maria z „Metropolis” (1927 r.) Fritza Langa, pierwowzór C-3POEast News Robot Maria z „Metropolis” (1927 r.) Fritza Langa, pierwowzór C-3PO
Niemieccy naziści – estetyczny wzór dla sił zła w „Gwiezdnych wojnach”Sueddeutsche Zeitung Photo/BEW Niemieccy naziści – estetyczny wzór dla sił zła w „Gwiezdnych wojnach”
Nowy Porządek z „Przebudzenia mocy” – jeszcze bardziej nazistowski niż siły Imperium w starej trylogiimateriały prasowe Nowy Porządek z „Przebudzenia mocy” – jeszcze bardziej nazistowski niż siły Imperium w starej trylogii

Trudno znaleźć we współczesnej kulturze, i tak żyjącej z zapożyczeń, dzieło tak bardzo wpływowe jak „Gwiezdne wojny” i zarazem tak mocno poskładane z innych. Nie sposób w nich wskazać choćby jednego pomysłu, który nie pojawiłby się już wcześniej w literaturze i kinie science fiction. Oryginalny i pionierski jest za to sposób, w jaki George Lucas wykorzystał i połączył znane nam już wcześniej archetypy, klasyczne historie i obrazy w jedną, fascynującą opowieść o niespotykanej dotąd skali.

Pastuszek i kosmiczna księżniczka

Zacznijmy od tego, że „Star Wars”, mimo narzucającego się skojarzenia, nie należą do gatunku science fiction i nie mają dużo wspólnego z „Solaris” Lema czy „2001: Odyseją kosmiczną” Clarke’a. Najważniejsze elementy SW, w tym również ich technologia, napędzane są raczej magią niż nauką, co pozwala nam zaliczyć „Gwiezdne wojny” do space fantasy, czyli kosmicznej fantasy. I nie musi to oznaczać czegoś gorszego. Raymond Chandler, pisarz piekielnie inteligentny i równie złośliwy, uważał literacką fantastykę naukową za kompletną bzdurę, dostrzegając jednocześnie narracyjny potencjał fantasy.

Space fantasy jest niewiele młodsza od swojej bardziej naukowej siostry. Pierwszą powieścią zaliczaną do gatunku była „Księżniczka Marsa” z 1912 r., opowiadająca o heroicznych wyczynach Johna Cartera. W latach 30. w gazetowych komiksach pojawił się Flash Gordon – zawadiacki futbolista, trafiający na skutek niezwykłego zbiegu okoliczności na planetę Mongo, rządzoną przez imperatora Minga Bezlitosnego. Pomysł, by przygodową historię przenieść w kosmos, gdzie dowolne fabularne kombinacje nie muszą przechodzić próby zdrowego rozsądku, podchwyciło Hollywood, produkując 13 odcinków serialu o przygodach Flasha Gordona (te niespełna 20-minutowe filmy pokazywano na sobotnich seansach razem z kreskówkami). To bohater ważny dla „Gwiezdnych wojen” nie tylko jako protoplasta kosmicznego herosa. Na początku lat 70. Lucas, wielki miłośnik Flasha, starał się o możliwość ekranizacji komiksu, przegrał jednak w konkurencji z... Federico Fellinim. Dopiero zamknięcie tych drzwi zmusiło Lucasa do wymyślenia swojej własnej kosmicznej historii.

Istotne również jest to, że Flash Gordon – walczący mieczem, zabijający smoki, bratający się ze skrzydlatymi wojownikami, zwyciężający złego maga-imperatora – jest postacią z bajki, przeniesioną w kosmos jedynie w poszukiwaniu ekscytującej scenografii. Pracując nad swoim scenariuszem, Lucas pojął, jak niezwykłe możliwości narracyjne niesie ze sobą odwołanie się do archetypów pojawiających się w baśniach każdej kultury, a więc zrozumiałych w każdym zakątku świata. Korzystając z prac mitoznawcy Josepha Campbella, autora „Bohatera o tysiącu twarzy”, stworzył więc własną historię, przetwarzając uniwersalny mit o, najszerzej ujmując, wejściu w dorosłość. Czyli dzieje Luke’a Skywalkera, przeznaczonego do odbycia kosmicznej podróży i umieszczonego w niezwykłym wszechświecie – na tyle obcym, by zaciekawić i olśnić publiczność i, na tyle znajomym, by zasady jego działania stały się oczywiste od pierwszych ujęć filmu. Dlatego i ten element został pozszywany ze znanych wszystkim fragmentów baśni, mitów, bohaterskich eposów i wizualnych skojarzeń.

Dla widza z zachodniego kręgu kulturowego naturalnym otoczeniem baśni jest świat „średniowieczny” z jego feudalną strukturą, gdzie wśród lordów, hrabiów i złych rycerzy pojawia się ubogi chłopiec o złotym sercu (Luke), księżniczka (Leia) – u Lucasa nie jako nagroda, lecz jako wyemancypowana i pełnoprawna bohaterka, oraz dobry rycerz (Obi-Wan) – wojownik mający za zadanie nie tylko zapewnić efektowne sceny walki, ale będący również przewodnikiem bohatera.

Rakietowi templariusze

Obi-Wan z „Nowej nadziei” jest hybrydą samuraja Sanjuro Kurosawy (to nie tylko efekt fascynacji Lucasa filmami tego reżysera, ale i mody hipisowskiej kontrkultury na idee ze Wschodu) i rycerza Galahada. A w drugiej trylogii przeobraża się w chrześcijańskiego krzyżowca. Zresztą, wszyscy Jedi zaczynają coraz bardziej przypominać rycerski „zakon” wymagający poświęcenia, całkowitego posłuszeństwa, ubóstwa i czystości – ten ostatni element ma ważne znaczenie w rozwoju opowieści. Zakon jest przedstawiony jako potężny, wpływowy politycznie, niekontrolowany, bezwzględnie ekskluzywny, zatem wzbudzający strach i znienawidzony. Wypisz, wymaluj ubrani w galijskie płaszcze kosmiczni templariusze. Jedi zostają zresztą zniszczeni u szczytu swej potęgi równie niespodziewanie i zdradziecko jak rycerze de Molaya.

Innym elementem łączącym Jedi z europejskim mitem rycerskim jest kult miecza, traktowanego nie tylko jako narzędzie walki, ale i przedmiot magicznie kumulujący w sobie moce i zalety używającego go wojownika. Motyw ten występuje w legendach arturiańskich (Excalibur), eposach rycerskich (Durandal), jest też zjawiskiem historycznym – swoistym kultem objęte są np. Joyeuse Karola Wielkiego czy La Tizona Cyda. W „Przebudzeniu Mocy” cudownie odnaleziony miecz Anakina Skywalkera okazuje się artefaktem, wokół którego zbudowano całą historię opowiedzianą w filmie. Dodajmy, że „miecz świetlny” również nie jest oryginalną koncepcją – na pomysł świetlnego ostrza wpadł wcześniej autor pulpowych opowiadań SF Edmond Hamilton, przypadkiem mąż Leigh Brackett, autorki scenariusza do „Wielkiego snu” z Bogartem i jednej z pierwszych wersji „Imperium kontratakuje”.

Zadaniem rycerzy Jedi jest obrona Republiki, teoretycznie demokratycznej federacji wolnych światów. Jednak międzygwiezdna Republika znajduje się w stanie permanentnego i postępującego rozkładu – zarządzana przez zawodowych biurokratów, potrafi jedynie dążyć do zachowania status quo. Rozrywa ją wojna domowa, okazuje się bowiem, że wolne światy mogą dobrowolnie do niej wstąpić, nie mogą jednak jej opuścić – Separatyści pod wodzą podstępnego hrabiego Dooku grają tu rolę konfederatów, a konflikt wybucha z powodu ceł i podatków – skojarzenie z wojną secesyjną narzuca się samo.

Z kolei pokazany tu Senat, wężowisko pełne podstępnych graczy, to przeniesiony w kosmiczne realia Senat rzymski z okresu upadku republikańskiego ustroju. Fragmenty przedstawiające polityczne utarczki w Senacie należą do najnudniejszych w sadze, trudno jednak byłoby bez nich zrozumieć całą historię. Przez trzy części nowej trylogii musimy zatem obserwować proces politycznej degeneracji Senatu, oddania się logice wojny, rezygnacji z wolności na rzecz bezpieczeństwa, kolegialności na rzecz sprawnej władzy, kumulowanej w ręku jednego, niebezpiecznego gracza, przemiany Palpatine’a/Oktawiana w Imperatora/Cezara.

Powstałe na gruzach Republiki kosmiczne Imperium to z kolei połączenie rzymskiej ideologii z nazistowską technologią. Krój oficerskich mundurów, kształt hełmów, pruski dryl i chorobliwa schludność, charakterystyczna estetyka wojskowych pojazdów – bardzo wiele tych elementów zaczerpnięto wprost z filmów o drugiej wojnie światowej, przedstawiających żołnierzy państw Osi. Dzięki technice Imperium jest tyranią totalną, przed którą nie ma ucieczki. Imperialne niszczyciele, pokonujące w mgnieniu oka największe odległości, mogą wymusić posłuszeństwo bombardowaniami lub brutalnymi pacyfikacjami – tak zaprowadza się kosmiczną pax romana. Imperium przeciwstawić się mogą tylko szaleni Rebelianci.

Rebelianckie łotry

Sam Lucas twierdził, że idea ukazania słabo uzbrojonych, lecz odważnych rebeliantów walczących ze złowrogim imperium powstała pod wpływem wiadomości dochodzących z Wietnamu. Partyzanci Wietkongu mogli w latach 70. imponować amerykańskiej lewicowej inteligencji, lecz odwołanie się do nich w filmie dla młodzieży oznaczałoby klęskę całego przedsięwzięcia. Tworząc portret rebelianta, oparto się zatem na innym, miłym amerykańskiemu sercu micie – minutemana, ochotniczego, dzielnego żołnierza, walczącego z Anglikami w wojnie o niepodległość.

Rebeliant to antyteza imperialnego żołdaka – walczy z własnej woli, jest hałaśliwy i niezdyscyplinowany, zamiast w koszarach, uczy się strzelania, polując na pustynne szczury i nosi iście pionierski zarost (chyba że jest kobietą). Wśród nich doskonale odnaleźć się może włochaty Chewbacca, jak i Han Solo – zawadiacki szmugler, w kulturze anglosaskiej również postać archetypiczna, uosabiająca walkę z państwową opresją.

Nieco innym gatunkiem rebelianta jest pilot, członek grupy nie aż tak ekskluzywnej jak Jedi – mały statek kosmiczny w „Gwiezdnych wojnach” to coś w rodzaju szybkiego sportowego auta – ale będącej jednak pewną wariacją na temat rycerza. Tu Lucas odwołuje się do stworzonego w latach Wielkiej Wojny mitu „rycerzy przestworzy”, stworzonego przez wojskową propagandę i skutecznie zaimplementowanego do kultury za pomocą takich filmów jak „Wings” z 1927 r. (zdobywcy Oscara dla najlepszego filmu na pierwszej ceremonii), „Dawn Patrol” z Errolem Flynnem z 1938 r. i wielu podobnych obrazów. Walki myśliwców to drugi, obok pojedynków szermierczych, najefektowniejszy element „Star Wars”, nic więc dziwnego, że wykorzystano tu wiele pomysłów z wcześniejszych dzieł – najbardziej oczywistym przykładem jest scena ataku na „kanion Gwiazdy Śmierci” z epizodu IV, wzięta niemal żywcem z „Dywizjonu 633”.

Od Langa do Kurosawy

Oczywiście na filmach o lotnikach nie kończy się lista filmowych inspiracji, jakimi posłużono się, tworząc „Gwiezdne wojny”. Z „Ukrytej fortecy” wspomnianego już Kurosawy trafiła do „Nowej nadziei” niemal cała intryga i portrety postaci (stary generał-samuraj przeprowadza przez wrogie terytorium młodą, waleczną księżniczkę, tocząc przy okazji kilka znakomitych walk); scena z dwoma słońcami przypomina zaś podobne ujęcie z oskarowego „Dersu Uzała”. Może zaskakiwać, że elementy westernu w epizodach IV i V nie pojawiły się jako nawiązania do amerykańskiej klasyki – westernowej estetyki Lucas uczył się też od Kurosawy (cykl o samuraju Sanjuro) i Sergia Leone, a postaci przynajmniej dwóch łowców nagród to portrety bohaterów „Dolarowej trylogii” tego ostatniego.

Fascynacja pustynią, areną wielu ważnych epizodów obu trylogii, łączy „Gwiezdne wojny” z „Lawrence’em z Arabii”, a fantastyczny wyścig na Tatooine jest więcej niż zainspirowany kulminacyjną sceną „Ben Hura”. Łączenie „schodów odeskich” z filmu Eisensteina z Anakinem wstępującym do świątyni Jedi to zapewne o krok za daleko w poszukiwaniu analogii, ale już z „Metropolis” (1927 r.) Fritza Langa wzięto dwie niezwykle ważne wizualne inspiracje – obraz Coruscant, rozrastającego się pionowo miasta-planety oraz portret jednego z najważniejszych bohaterów pobocznych, androida C-3PO, będącego męską kopią mechanicznej kobiety Marii (choć złośliwi twierdzą, że C-3PO nie epatuje męskością). Nie można tu też zapomnieć o jeszcze jednym gatunku, mającym kluczowe znaczenie dla historii opowiedzianej w gwiezdnej sadze – dramacie miłosnym.

Romans wśród gwiazd

W „Gwiezdnych wojnach” obserwowaliśmy, jak dotąd, dwa romanse wywierające istotny wpływ na fabułę. Pierwszym jest związek księżniczki (Lei) z czarującym awanturnikiem (Han), którego ciąg dalszy zobaczymy w „Przebudzeniu Mocy”. To konwencjonalny romans, jaki mogliśmy oglądać w dziesiątkach filmów przygodowych – przyszli kochankowie, oboje z charakterem, w zabawnym tańcu godowym wypróbowują siłę swoich uczuć, odpychając się i przyciągając nawzajem, z oczywistym dla widza finałem.

Druga historia ma większe znaczenie – tragiczna miłość rycerza (Anakin) i królowej (Amidala) okazuje się jedną z osi fabularnych całego cyklu. Równie niemożliwa do spełnienia co miłość Tristana i Izoldy, zmusza bohaterów do łamania obowiązujących ich norm i życia w kłamstwie, a w ostatecznym rachunku przynosi zagładę nie tylko kochankom, ale i otaczającemu ich światu. Anakin, przerażony perspektywą śmierci ukochanej, przechodzi na ciemną stronę, by zdobyć moce mogące ją uratować. W konsekwencji staje się jednak potworem, który sam zabija królową i niszczy zakon Jedi. Bo niezależnie od tego, jak daleko w kosmos byśmy próbowali uciekać, każda dobra historia okaże się w końcu historią o miłości.

Polityka 17.2016 (3056) z dnia 19.04.2016; Kultura; s. 89
Oryginalny tytuł tekstu: "Moc odniesień"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną