Kultura

Uważaj! Czytanie uzależnia!

Uważaj! Czytanie uzależnia! A zaczyna się niewinnie...

Piotr Socha / Polityka
Prawdziwy wróg wygląda niewinnie, a uzależnia skutecznie i wykańcza powoli. Na szczęście aż 60 proc. społeczeństwa skutecznie go unika. Pora napisać o szkodliwości czytania.
Piotr Socha/Polityka

Ofiary tego nałogu poznasz po okularach. Nie bez powodu Orzeszkowa nazywała go „haszyszem”. Przecież już Homer był ślepy, wzrok stracili Dante i Borges, Milton, a Goethe, Schiller i Joyce popsuli sobie oczy. Cera niezdrowa, oczy podkrążone. To oni – bibliomaniacy.

Książki trują bardziej niż papierosy. Wiedział o tym bohater powieści „Teresa Desqueyroux” Mauriaca, który wolał swojej żonie (niedoszłej morderczyni) przynieść papierosy niż książkę. Czytelnikom oprócz bibliomanii grozi cały zestaw schorzeń: donkiszotyzm, bowaryzm, grafomania, depresja, schizofrenia, hipochondria, manie, ataki samobójcze i jeszcze – abibliofobia, czyli strach przed tym, że nie będzie co czytać (może prowadzić do najgorszych zbrodni). Dotknięci tą przypadłością cały czas kupują, wypożyczają kolejne książki. Na rysunku Andrzeja Mleczki znany profesor i bibliomaniak Henryk Markiewicz stoi na stosie książek z pętlą na szyi. „Henryku – pyta żona. – Czy to znaczy, że przeczytałeś już wszystko?”.

Czytanie to zabijanie

Od bibliomanii do innych uzależnień jest tylko krok – łatwo wpaść w alkoholizm i narkotyki albo posunąć się do kradzieży, kiedy skończą się książki. Niektórzy nałogowi bibliomaniacy nie mają oporów przed przywłaszczaniem sobie cudzych książek. Ponoć Tuwim chodził w gości ze swoim ekslibrisem i kiedy znalazł coś ciekawego – zaraz przykładał pieczątkę i twierdził, że odbiera własną książkę, którą pożyczył gospodarzom.

Zaczyna się niewinnie: od czytania pod kołdrą, podczytywania pod ławką i przy jedzeniu. A potem nie można przestać. Kręgosłup, oczy i skutki psychiczne to nie koniec niebezpiecznych schorzeń. Czytelnik o słabej konstrukcji może ulegać wpływom, ani się obejrzy, a zarazi się czymś z książki. Niezdrowe jest nawet czytanie o chorobach. Przekonał się o tym bohater „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)”, który zajrzał do książki medycznej, żeby sprawdzić, jak leczyć katar sienny. Tak się zaczytał, że rozpoznał u siebie wszystkie możliwe schorzenia – włącznie z tyfusem, chorobą św. Wita, artretyzmem i cholerą. Tylko jedna go ominęła – puchlina kolan, na którą cierpiały panny służące od częstego klękania w kościele.

A straty moralne? Już Grecy odkryli szkodliwość czytania. Dla Sokratesa – jak czytamy w „Fajdrosie” Platona – tekst pisany był „farmakonem”, czyli zarówno lekarstwem, jak i trucizną. Uważał, że niektórzy ludzie nie powinni czytać samodzielnie, bo to może im mieszać w głowach, szerzyć moralne zepsucie. Menander też uważał, że czytanie jest niebezpieczne – zwłaszcza dla kobiet, bo dostarcza zbyt silnych emocji słabym umysłom. Seneka zalecał ostrożność, bo nadmiar lektur sprawia, że myślenie staje się chwiejne. A Nietzsche ostrzegał: „To, że każdemu wolno posiąść umiejętność czytania, szkodzi z czasem nie tylko pisaniu, ale i myśleniu”. Jak u Don Kichota.

Don Kichot jest przewodnikiem wszystkich bibliomaniaków. Zanim wyruszył na poszukiwanie przygód, naczytał się romansów rycerskich, które zawróciły mu w głowie: „Krótko mówiąc, szlachcic nasz tak się w czytaniu zapamiętał, że nad księgami spędzał całe noce, od wieczora do rana, i całe dni, od rana do wieczora. Na skutek tego ciągłego czytania tak mu mózg wysechł, iż całkiem rozsądek utracił. Wyobraźnia jego napełniła się wszystkim tym, o czym w księgach czytał, a więc wyobrażeniem czarów, zwad, bitew, ran, namiętności, miłosnych wyznań, udręk i innych niemożebnych bredni. Wbił sobie do głowy ćwieka, że wszystkie te książkowe wymysły i majaczenia są prawdą, i nie było już dla niego historii prawdziwszej ani pewniejszej na świecie”.

To z książek wziął pomysł, by stać się błędnym rycerzem. A potem, w trakcie podróży, kiedy miał za coś zapłacić, mówił, że żaden błędny rycerz w książkach za nic nie płacił. Don Kichot był czytelnikiem szalonym, dla którego książki stały się prawdziwsze niż życie, i przekonanym, że to życie powinno je naśladować. Borges mawiał, że od Don Kichota różnił się tylko tym, że nigdy nie wyszedł z biblioteki i nie zaczął walczyć z wiatrakami.

Lista zatrutych czytaniem, tych, którzy śnią na jawie, jest w samej literaturze długa: „Ty mnie zabiłeś! – ty mnie nauczyłeś czytać!/W pięknych księgach i pięknym przyrodzeniu czytać!/Ty dla mnie ziemię piekłem zrobiłeś/i …rajem/A to tylko ziemia” – Gustaw w „Dziadach” wypominał to księdzu, swojemu dawnemu nauczycielowi. Winne były też książki zbójeckie (czyli „Nowa Heloiza” Rousseau i „Cierpienia młodego Wertera” Goethego), które zaszczepiały idealizm i skłonność romansową. Ofiarą romantycznych mrzonek i książek zbójeckich był wreszcie Wokulski. W Paryżu, kiedy nie mógł pracować, zrzucał winę na Mickiewicza: „Teraz już wiem, przez kogo jest tak zaczarowany (…). Zmarnowaliście życie moje… Zatruliście dwa pokolenia! – Oto skutki waszych sentymentalnych poglądów na miłość”.

Zaraźliwy bowaryzm

W Anglii końca XVIII w. pojawiło się określenie „epidemia czytania” i „mania czytania”, a literaturę oskarżano o szerzenie traum, zaburzeń umysłowych i moralnej zgnilizny. Oczywiście potwierdzeniem tych zarzutów były skutki wydania „Cierpień młodego Wertera” i szerząca się plaga samobójstw (sam Goethe przeżył ponad 80 lat). XIX w. przyniósł wielki rozwój literatury popularnej i masowej. Schopenhauer nie miał złudzeń, że zła literatura to intelektualna trucizna, która niszczy mózg. Największym szkodnikiem były romanse. Z anonimowego XIX-wiecznego dziełka „O skutkach szkodliwych czytania romansów” możemy się dowiedzieć, że: „Bujna wyobraźnia młodych czytelników romansów najszkodliwszymi zapełniona bywa żywiołami, namiętności ich są przedwczesne, są gwałtowne, nieukrócone, przy najtroskliwszym staraniu nie dają się poskromić. Podobni czytelnicy szukają tylko sposobności, by podobnych szaleńców mogli grać rolę, podobnej mniemanej używać szczęśliwości, jaką romanse opisują”.

Czytelniczki romansów, takie jak Emma Bovary, nie odróżniały fikcji od rzeczywistości. Emma chciała, by rzeczywistość była równie poetyczna jak romanse i dlatego sama zachowywała się jak bohaterka romansów – znajdowała sobie kochanków, pisała romantyczne listy, ale i tak nie mogła uciec od siebie, stać się kimś innym niż prowincjonalną mieszczką. Co gorsza, „bowaryzm” okazał się zaraźliwy. Karol, mąż Emmy, mimo że zdawał sobie sprawę z wpływu książek na jej życie i anulował jej abonament biblioteczny, po jej śmierci sam przejął jej romantyczne nawyki. Emma różniła się od Don Kichota tym, że nie chciałać naprawia świata. A łączyło ich to, że oboje próbowali przenieść fantazję ze świata książkowego do rzeczywistości.

Depresja mola książkowego

Slogany promujące czytanie głoszą, że człowiek, który czyta, jest szczęśliwszy. Czytelniczki romansów, które odrywają się od smutków, rzeczywiście znajdują poczucie zadowolenia i oderwania. Również kiedy czyta się Stephena Kinga, świat znika. Sama nie mogłam przerwać lektury powieści „Znalezione nie kradzione”, chociaż przyszli goście, rodzina wołała, wysyłali delegację. Nie mogłam odłożyć książki, dopóki nie rozegrało się decydujące starcie z mordercą. Ale kiedy czytałam D.F. Wallace’a, który zmusza czytelnika, żeby razem z bohaterką zszedł na samo dno depresji i poczuł, jak to jest upokarzać się w tej chorobie – to przecież nie byłam szczęśliwa.

Literatura otwiera w nas różne szufladki, ale czasem przynosi ciemną wiedzę. Dla bohatera „Nagiego sadu” Myśliwskiego czytanie było doświadczeniem dwuznacznym, nie pomagało w życiu. Bohater wcale książek nie kochał, czasem ich nienawidził. „Niektórzy mówią o książkach jako o zaczarowanym świecie, o tym, ile zawdzięczają książkom w swoim życiu (…), ale ja tam mozoliłem się nad niemi dzień w dzień, świątek, piątek, i niczego dobrego nie zaznałem prócz zwątpień. (…) Skąd mogłem wiedzieć, że książki nie są martwe, lecz jak stworzenia przewrotne, podstępne, nieżyczliwe, bo gdy nie mogą strachem zmóc, wtedy cię kuszą, obiecują więcej, niż mogą, niby otuchę ci dodają, a zwodzą, wciągają w tę swoją mądrość jasną, przestronną, jak pańskie pokoje, lecz kiedy dobrze się rozejrzysz, widzisz, żeś w zwątpienia spętany”.

Czytanie skazuje na samotność. Mola książkowego, który zawsze siedzi z boku, rówieśnicy i otoczenie zwykle traktują jak odmieńca – mnóstwo takich postaci znajdziemy w literaturze i w życiu. Urszula Flis, bohaterka dwu filmów Marcela Łozińskiego, mieszkała na wsi, pracowała w polu, najbardziej lubiła pasać krowy, bo wtedy mogła bezkarnie czytać, płakać nad losem nieszczęśliwych bohaterów. Łoziński pierwszy raz zrobił o niej film „Wizyta” w 1974 r. Dla sąsiadów była dziwadłem – samotna, z nosem w książce, ani na tańce, ani na pogaduchy. Na drugim filmie nakręconym w 1998 r. właściwie nic się nie zmieniło – Urszula Flis szła w pole z „Nędznikami” w kieszeni. Kiedy rozpakowywała książki z kartonu, jej twarz rozjaśniła się szczęściem – to byli jej najbliżsi przyjaciele. Ale była jeszcze bardziej samotna niż dawniej, pisała listy do znanych ludzi – w ten sposób uczestniczyła w życiu kulturalnym. Nie mogła opuszczać gospodarstwa nawet na jeden dzień, bo kto wydoi krowy? Czasem myślała, że jej życie mogło potoczyć się inaczej, ale jednocześnie była pogodzona z tym, jak ono wyglądało. Literatura nauczyła ją przenikliwości, dzięki której sama patrzyła na siebie jak na bohaterkę literacką, zdawała sobie sprawę, że uciekła od życia. Te wszystkie książki dały jej dostęp do innego świata i jednocześnie wyjęły ją z jej otoczenia. Zapłaciła wysoką cenę z bycie inną, za bycie czytelniczką.

Grafomani i frustraci

Najgorzej jest wtedy, gdy namiętni czytelnicy zaczynają pisać. Orlando z powieści Virginii Woolf najpierw cierpiał na chorobę czytania, a potem sam zapragnął tworzyć fikcyjne światy. „Kiedy bowiem choroba czytania weźmie organizm we władanie, tak go osłabia, iż staje się podatny na tę drugą zarazę, co drzemie w kałamarzu i ropieje w gęsim piórze. Nieszczęśnik zabiera się do pisania”. I nim ukończył 25 lat, napisał ok. 50 książek, powieści i poematów, wszystkie romantyczne i wszystkie długie. A potem sam spalił wszystkie swoje dzieła, kiedy stracił wiarę w literaturę.

Borges mówił, że biblioteka jego ojca była dla niego błogosławieństwem i przekleństwem dla jego czytelników, ponieważ sprawiła, że on sam zaczął pisać. Jednych pisarzy literatura ośmiela, innych paraliżuje: „Kiedy zaczynałem pisać – zdawało mi się, że powinienem czytać, gdyż to pomoże mi w pisaniu; kiedy czytałem – zrywałem się i wybiegałem na miasto, gdyż wydawało mi się, że powinienem podglądać ludzi; rozmawiałem z ludźmi i wtedy znów wydawało mi się, że tracę czas na rozmowy, a przecież powinienem pisać – Chryste Panie, myślałem, że zwariuję. (…) I z każdym dniem wiedziałem mniej i z każdym dniem popadałem w rozpacz, że nigdy nie przeczytam tego, co powinienem przeczytać. Wreszcie dano mi Gombrowicza do czytania i wtedy już oszalałem zupełnie” (Marek Hłasko, „Piękni dwudziestoletni”).

Wszystko, co najgorsze, idzie z książek. Dlatego trzeba je palić – wiedzieli o tym rozmaici dyktatorzy. Palił książki chiński cesarz Shi Huangdi, palono książki w 1933 r. na rozkaz Goebbelsa (w powieści Bradbury’ego „451 stopni Farenheita” straż pożarna nie gasi już pożarów, tylko pali książki). Od średniowiecza po czasy współczesne nieustannie tworzono listy szkodliwych heretyckich i nieprawomyślnych tytułów. Książki były oskarżane o szerzenie herezji, satanizmu, demoralizację i degenerację. Za posiadanie zakazanych tytułów trafiało się do obozów i więzień. Wiek XX, wiek ożywionej pracy cenzorów, się skończył, ale cenzura nie znikła. Czasem nie trzeba jej nawet wprowadzać – amerykańscy studenci uniwersytetu Columbia sami zaprotestowali przeciwko zgubnym skutkom lektur, które mogą wywoływać stany depresyjne i myśli samobójcze („Pani Dalloway” Virginii Woolf). Albo mogą zachęcać do przemocy i przywoływać niechciane wspomnienia o toksycznej rodzinie („Wielki Gatsby” Scotta Fitzgeralda). Według studentów Columbii nawet Owidiusz może być szkodliwy, bo w „Przemianach” zbyt obrazowo opisywał gwałt.

Co więc można robić z takim wybuchowym materiałem? Jak unikać złego? Otóż można na przykład ćwiczyć się w nieczytaniu i uczyć tej umiejętności innych. Jeden z bohaterów „Jeśli zimową nocą podróżny” Calvina nie czytał nic: „Tak dobrze wyćwiczyłem się w nieczytaniu, że nie czytam nawet tego, co nasunie mi się przed oczy przypadkiem. Nie jest to łatwe: uczą nas czytać, kiedy jesteśmy dziećmi, i potem do końca życia pozostajemy niewolnikami całej tej pisaniny, którą nas zarzucają. Może na początku kosztowało mnie to trochę wysiłku, zanim nauczyłem się nie czytać, ale teraz przychodzi mi to w sposób zupełnie naturalny. Sekret polega na tym, żeby nie odwracać wzroku od napisanych słów, przeciwnie, należy patrzeć na nie tak długo, aż znikną”.

Zarywanie nocy? Po co to komu. A, nie daj Boże, wzruszy, zaboli, zmusi do myślenia. Mało mamy kłopotów w życiu i powodów do bezsenności? Ale na szczęście już 63 proc. Polaków nie czyta. Brawo, świetny wynik! Kto czyta, ten trąba – cytujmy Gombrowicza (bez czytania!). I nie dajmy się propagandzie zgniłych bibliomaniaków.

Polityka 13.2016 (3052) z dnia 22.03.2016; Kultura; s. 110
Oryginalny tytuł tekstu: "Uważaj! Czytanie uzależnia!"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Jak portier związkowiec paraliżuje całą uczelnię. 80 mln na podwyżki wciąż leży na koncie

Pracownicy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego od początku roku czekają na wypłatę podwyżek. Blokuje je Prawda, maleńki związek zawodowy założony przez portiera.

Marcin Piątek
20.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną