Kultura

Krzysztof Kieślowski 20 lat później

To już 20 lat bez Krzysztofa Kieślowskiego, reżysera „Dekalogu” i „Trzech kolorów”

Forum
Był Twórcą, a nie ilustratorem. Prawdziwym mistrzem. Przedwczesna śmierć nie ustawiła go w roli martwego klasyka.

W latach 70. ubiegłego stulecia Krzysztof Kieślowski był jednym z najwspanialszych polskich dokumentalistów. Jego filmy – „Z punktu widzenia nocnego portiera”, „Życiorys”, „Szpital” – pozostają arcydziełami krótkiego metrażu.

Późniejszy Kieślowski jest inny. Od „Przypadku”, a zwłaszcza od „Bez końca”, jego świat zmienia kształt: staje się bardziej złożony, pojawiają się w nim wielkie konstrukcje ludzkich losów, powikłanych, tajemniczych. I coraz bardziej wyrafinowana perfekcja formalna.

Za zasłoną stylu i imponującej maestrii warsztatowej jest u Kieślowskiego coś, co go zbliża chyba najbardziej do Antonioniego: motyw pustki i głodu tajemnicy, potrzeby identyfikacji w świecie, który wydaje się bezsensownym błądzeniem. Życia jako pułapki.

Jeśli trudno jest pisać o Kieślowskim nawet teraz, 20 lat po jego tragicznej, przedwczesnej śmierci, to dlatego, że jego twórczość wciąż zadziwia, inspiruje, łącząc skrajny sceptycyzm i wielką nostalgię. Sceptycyzm dotyczy spraw podstawowych: możliwości poznania, porozumienia z drugim człowiekiem, osiągnięcia szczęścia. Nostalgia za wielką, prawdziwą miłością daje pozór nadziei.

Jego filmy, choć zrodzone z egzystencjalnej trwogi, z ducha camusowskiego humanizmu, są na swój sposób promienne, piękne. Wzbudzają zachwyt, a jednocześnie poczucie metafizycznego niepokoju, niespełnienia, jakiejś nieokreślonej pustki, która otacza bohaterów – jak w finałowej, pamiętnej scenie „Niebieskiego”, gdy w zimnej wizji miłosnego spełnienia towarzyszą słowa św. Pawła z listu do Koryntian.

„Dekalogiem”, „Podwójnym życiem Weroniki” i oczywiście „Trzema kolorami” Kieślowski trafił w swój czas. Te filmy wciąż poruszają jakąś szczególną strunę wrażliwości. Pozwalają lepiej siebie zrozumieć. Wyraźniej postrzegać rzeczywistość. Jak określić to, o czym opowiadają? Konflikt wolnego wyboru i konieczności? Starcie rozumu i wiary? Dramat niemożności kochania?

Każdy film Polaka dotyka tajemnicy istnienia. Mówi o chaosie, przypadkowości losu, utracie złudzeń. Pokazuje konsekwencje wynikające z myślenia do końca, bez uciekania się do gotowych odpowiedzi na temat idei, dogmatów, Boga. Zmusza do przewartościowania najprostszych kwestii, takich jak praca, uczciwość, spokój, nie mówiąc o tych bardziej skomplikowanych, związanych z chrześcijańskim dekalogiem czy korzeniami europejskiej demokracji wypisanymi na sztandarach francuskiej rewolucji.

Twórczość Kieślowskiego nasycona jest paradoksami. W „Niebieskim” wszystko jest zbudowane na przeciwieństwach. Każdy szczegół ma swoją tajemnicę. „Biały” nie jest opowieścią o impotencie, o uwiedzeniu i porzuceniu Europy Wschodniej przez Zachód ani o samobójstwie artysty (w domyśle Kieślowskiego). Ani nawet o braku równości. „Biały” jest melodramatem, przewrotną komedią o tym, że lepiej kochać i nie być kochanym – niż nie kochać i być kochanym. Nic nie jest takie, jak nam się wydaje – przekonuje reżyser. Nawet śmierć, jak w „Podwójnym życiu Weroniki”, nie oznacza końca wszystkiego, tylko ponowne narodziny. Ucieczka kończy się powrotem. Wolność okazuje się złudzeniem, a miłość – tęsknotą.

Różnie próbowano umiejscowić Kieślowskiego. Jako skrajnego racjonalistę, cynika o romantycznej duszy, egzystencjalistę. Po „Dekalogu” mówiło się, że jest ateistą poruszającym się po terenie zarezerwowanym dla ludzi wierzących. W „Trzech kolorach” ujawnił oblicze manichejskie. On sam uważał się za agnostyka. Wierzę w człowieczeństwo, powtarzał. Wierzę w istnienie dobra i zła, choć w obecnych czasach trudno mówić w kategoriach czerni i bieli.

Krzysztof Kieślowski i jego współscenarzysta Krzysztof Piesiewicz mają rzadki dar dramatyzowania swych pomysłów – napisał Stanley Kubrick we wstępie do angielskiego wydania scenariuszy „Dekalogu” – nie zaś zwykłego ubierania ich w słowa. Wyrażając to, co ważne, poprzez dramatyczną akcję, uzyskują oni efekt większej dynamiki, która pozwala widzom odkrywać to, o co naprawdę chodzi, a nie tylko słuchać tego, co się im mówi. Autorzy czynią to w sposób tak błyskotliwy, że idee pozostają niewidoczne i dopiero znacznie później uświadamiamy sobie, jak bardzo zapadły nam w pamięć.

Jako artysta Kieślowski przeszedł ogromną metamorfozę. Urodził się w Warszawie, ale wychował się w małych miasteczkach na Śląsku, dokąd często jeździł jego ojciec, aby się leczyć na gruźlicę. Dużo czasu spędził w Sokołowsku, uzdrowisku koło Jeleniej Góry (dziś odbywa się tam festiwal filmowy jego imienia i powstaje muzeum Kieślowskiego). Zmieniał szkoły. Do 14. roku życia w sumie przeprowadzał się z rodziną 40 razy. To oznaczało brak bliskich przyjaciół, wzmacniało poczucie tymczasowości, liceum ukończył w Wałbrzychu. Dorabiał na życie, statystując w teatrze.

Do szkoły filmowej zdawał trzy razy. Dyplom łódzkiej filmówki otrzymał w 1968 roku. Wziął wtedy udział w studenckim strajku. Był przesłuchiwany. Zmuszano go do podpisania deklaracji lojalności. Odmówił. „W tym czasie wypędzano ludzi z kraju – pisał w autobiografii „O sobie”. – Wiedziałem, że nic na to nie można poradzić; paradoksalnie im głośniej krzyczałem przeciwko władzy, im więcej rzucałem w nią kamieniami, tym więcej ludzi musiało wyjechać”.

Chciał unikać polityki, angażowania się w działalność opozycyjną i partii. Pragnął żyć jak zwykli ludzie, w systemie, ale zgodnie z zasadami pozwalającymi zachować godność, bez kompromisów. To się nie mogło udać. I o tym opowiadał w swoich filmach, które krążyły wokół tematów niemożliwości przeciwstawienia się konieczności historycznej i manipulacji. Zaczynał w dokumencie. Starał się jak najuczciwiej opisywać „świat nieprzedstawiony”.

Został okrzyknięty czołowym przedstawicielem kina moralnego niepokoju. Wybrano go na wiceprzewodniczącego Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Walczył z cenzurą, partyjnym betonem, ale szybko się przekonał, że to nie jego droga. Źle się czuł w roli antykomunisty. Wolał zejść z barykady i spojrzeć głębiej. Proste rozwiązania mu nie odpowiadały.

Kieślowski szedł pod prąd. Kiedy powstała Solidarność i zapanowała euforia, on nakręcił egzystencjalny „Przypadek” – o tym, jak ślepy los decyduje o wyborach człowieka. W czasie stanu wojennego, kiedy wszyscy szukali pocieszenia w Kościele, wyreżyserował świecki, polemiczny „Dekalog”. Po odzyskaniu wolności w 1989 roku odwrócił się od rzeczywistości i zajął metafizyką. Odniósł sukces w Europie i na świecie porównywalny tylko z triumfem Romana Polańskiego. A kiedy uznano go za spadkobiercę Ingmara Bergmana, zadeklarował odejście od kina.

Był Twórcą, a nie ilustratorem. Prawdziwym mistrzem. Przedwczesna śmierć nie ustawiła go w roli martwego klasyka. Wielu filmowców uznaje go wciąż za swego patrona. Jego twórczość żyje, młodzi chcą się do niej odwoływać. To, co zrobił, intryguje, pobudza do myślenia, wymaga samookreślenia – bez względu na podziały polityczne i bieżące spory. Na tym m.in. polega jego zwycięstwo.

Reklama

Czytaj także

null
Sport

Kryzys Igi: jak głęboki? Wersje zdarzeń są dwie. Po długiej przerwie Polka wraca na kort

Iga Świątek wraca na korty po dwumiesięcznym niebycie na prestiżowy turniej mistrzyń. Towarzyszy jej nowy belgijski trener, lecz przede wszystkim pytania: co się stało i jak ta nieobecność z własnego wyboru jej się przysłużyła?

Marcin Piątek
02.11.2024
Reklama