Kultura

Gdzie ta mykwa?

O samotnych duszach i miłości – rozmowa z pisarzem izraelskim Eshkolem Nevo

Eshkol Nevo Eshkol Nevo Leonardo Cendarmo/Leemage / East News
Rozmowa z izraelskim pisarzem Eshkolem Nevo o miłości w literaturze i nienawiści w prawdziwym życiu.
materiały prasowe

Agnieszka Zagner: – Tytuł pańskiej nowej książki „Samotne miłości” może sugerować, że to jakieś romansidło. Gdyby trzymać się oryginalnego tytułu, dostalibyśmy „Ostatnią mykwę na Syberii”. Nawet jeśli żadne słowo z hebrajskiego tytułu nie okazuje się do końca prawdą, to wyjściowo brzmi on bardziej tajemniczo…
Eshkol Nevo: – To moja wina. Wydawnictwo przekonywało mnie, ale nie chciałem zachować oryginalnego tytułu. Wydawało mi się, że większość czytelników nie zrozumie, o co chodzi z tą mykwą.

A o co z nią chodzi?
Mykwa to miejsce, w którym mężczyzna rytualnie obmywa swoje ciało, by przygotować się do modlitwy. Ale dla kobiety ma ona głównie związek z seksem. Kilka dni po miesiączce religijna Żydówka musi oczyścić ciało, by być gotowa na spotkanie z mężem. To duchowe przeżycie, ale dla niektórych kobiet pójście do mykwy to jak napisanie sobie na czole „za chwilę będę uprawiać seks”.

Gdzieś – w wyimaginowanym Mieście Cadyków, jak je pan nazywa – ma więc powstać zwyczajna mykwa, jednak nieoczekiwanie nabiera innych, magicznych właściwości.
Na jednym z pierwszych spotkań autorskich po ukazaniu się książki, w Hajfie, gdzie mieszkam, wstał starszy mężczyzna i zupełnie na serio zapytał: „gdzie jest ta mykwa? Muszę zdobyć te supermoce”. Musiałem go rozczarować wyjaśnieniami, że to wymyślone miejsce. Na pomysł wpadłem sześć lat temu, kiedy na osiedlu rosyjskich imigrantów, gdzie mój ojciec miał mieszkanie, zobaczyłem mykwę. Był to absurdalny budynek w tym miejscu – rosyjscy imigranci nie są właściwie religijni, nie korzystają raczej z mykw. Zacząłem się zastanawiać, kto w ogóle wydał na to zgodę, może kryła się za tym jakaś dramatyczna decyzja? Chciałem napisać polityczną satyrę o korupcji w samorządach, a skończyłem na książce o miłości, chyba najbardziej romantycznej, erotycznej i z największą dawką humoru w moim dorobku. Pisząc ją, przy niektórych fragmentach pękałem ze śmiechu. Polska jest trzecim krajem, w którym się ukazuje, i pierwszym, w którym ludzie rozumieją moje poczucie humoru. Ze zdumieniem odkrywam, że mam tu czytelników, ale przecież sam jestem w jednej części Polakiem i zastanawiam się czasem, jak bardzo jest mi blisko do polskiego Żyda. Choć nie wiem, czy ich tu wielu spotkałem, bo na pytanie, czy jesteś Żydem, najczęściej słyszę dwie odpowiedzi: „być może” albo „chciałbym”.

Pańska babcia pochodziła z warszawskiej Pragi, a dziadek, późniejszy premier Levi Eshkol, który wygrał wojnę sześciodniową, spod Kijowa.
Chyba nie jestem jeszcze gotowy na temat „Polska”, to wciąż dla mnie zbyt nowe, muszę sam się z tym najpierw zmierzyć. Dziadka nie znałem, urodziłem się już po jego śmierci i jak zwykle jestem zakłopotany, kiedy ktoś mnie o niego pyta. Nie jestem zbyt nostalgiczny, nie mam wielkiej potrzeby szukania korzeni, wystarcza mi sama atmosfera miejsca, brzmienie języka polskiego, jedzenie, zwłaszcza moje ukochane kremówki, które na specjalne okazje robiła mi moja wiecznie zmartwiona babcia.

Pana babcia była prawdziwą sawta polanit, polską babcią, czyli jeszcze bardziej niż ima polanit, słynna żydowska polska matka, wiecznie roztrzęsiona nad dzieckiem i wszystkim przejęta…
Babcia miała podwójnie tragiczne dzieciństwo i młodość, jej matka zmarła w dramatycznych okolicznościach, a ona sama, kiedy tuż przed wojną wyjeżdżała z Polski, nie wiedziała, że to ostateczne pożegnanie ze wszystkimi, którzy tu zostają. Wojnę przeżyła tylko ona, wszyscy inni, w tym jej ojciec, zginęli. Historia jej wyjazdu jest dość wiernie odtworzona w mojej poprzedniej książce „Neuland”. Babcia była jedną z wielu młodych osób, które postanowiły w tamtym czasie przenieść się do Palestyny i tam budować nowe życie, kraj. Trasa jej podróży też była dość typowa – pociągiem do Rumunii, potem statkiem do Palestyny, gdzie czekał już na nią narzeczony, mój przyszły dziadek. Ale jest też smutna część tej historii – babcia tuż przed wyjazdem miała spotkać się ze swoim ojcem w hotelu, jednak tak zajęła się znajomymi, że o ojcu zapomniała. Bardzo tego potem żałowała, to była kluczowa sprawa w jej późniejszym życiu. Nie było święta Paschy, by nam nie opowiadała, jak to ona się bawiła, a dziadek czekał na nią przed hotelem. Wtedy nie wiedziała, że już nigdy się nie spotkają, potem żałowała, że nie da się tego naprawić.

Ta potrzeba naprawy, tikun, to dość istotna sprawa dla każdego Żyda, również jeden z wątków pańskiej najnowszej książki.
Kiedy jedna z bohaterek zachodzi w ciążę, bardzo chce być z ojcem jej dziecka, ale ten jest zbyt młody, nie wie, jak powinien się zachować. To łamie im obojgu serce. Jednak z czasem w ich życiu pojawia się szansa na tikun i rodzi się pytanie, czy jeśli masz drugą szansę, zdobędziesz się na naprawę, czy po raz kolejny popełnisz ten sam błąd.

Co jest bardziej żydowskie, a może po prostu ludzkie?
Nie wiem. Załóżmy, że jestem bohaterem mojej książki, krzywdzę boleśnie kobietę, na której bardzo mi zależy, a potem dostaję szansę na poprawę. Nawet jeśli byłoby to nielojalne wobec osoby, z którą jestem w danym momencie, myślę, że bym to zrobił. W wieku 24 lat poznałem swoją przyszłą żonę, rozstawaliśmy się i wracaliśmy do siebie wielokrotnie. Sześć lat później pojawiła się szansa na tikun i z niej skorzystaliśmy, pobraliśmy się, mamy troje dzieci. Ja nie jestem religijny, do mykwy trafiłem dopiero wtedy, gdy zacząłem pisać książkę i musiałem zrobić „badania terenowe”. Było to dość przyjemne doświadczenie w zwyczajnej mykwie w mieście Safed. Wchodząc do wody, odmówiłem własną, świecką modlitwę, pomyślałem o moich świeckich grzechach.

Jak daleko świeckiemu Żydowi do religijnego w grzeszeniu?
Kiedy grzeszy wierzący Żyd, jego grzechy dotyczą głównie tego, czy przestrzega prawa i religijnych nakazów, zasad kaszrutu, szabatu, czy odpowiednio zachował się w synagodze. Moje grzechy dotyczą wyłącznie tego, czy zachowałem się w odpowiedni sposób wobec innych ludzi. Przyznam, że w święto Jom Kippur, gdy prosimy o wybaczenie, zawsze mam do kogo zadzwonić z przeprosinami.

W książce zwraca pan uwagę na specjalną odmianę grzechu, zwaną w judaizmie awera le-szema, występku w dobrej intencji. Córki Lota, które idą do łóżka z ojcem, Estera, która zostaje królową, Abraham, proszący Sarę, by kłamała, że jest jej bratem – oni wszyscy grzeszyli w dobrej intencji, by ratować swój naród. Pańscy bohaterowie muszą się mierzyć z podobnymi sytuacjami, ale skąd wiadomo, że grzeszą w dobrej intencji?
To jedna z trudniejszych kwestii w judaizmie. W przypadku religijnego Żyda sprawa jest dość prosta – wystarczy zadać pytanie, czy nawet jeśli robię coś złego, będzie to miało dobry wpływ na większą grupę osób, społeczność, naród? Jednak dla niereligijnego Żyda sprawa jest dość niebezpieczna, bo co w jego przypadku oznaczają dobre intencje, kto ma zdecydować, że takie właśnie one są? To potencjalne pole do wielu wewnętrznych konfliktów, tak jak zresztą dla moich bohaterów Mosze i Ajelet, którzy szarpią się sami ze sobą, wiedząc, że by zrobić coś dobrego, przejść tikun, muszą zgrzeszyć, złamać święte prawo żydowskie – jednak to, co robią, jest absolutnie słuszne.

Wszyscy pańscy bohaterowie są samotnymi duszami, niedopasowanymi do miejsca, w którym żyją, i ludzi, z którymi żyją. Jednak na chwilę w życiu każdego z nich pojawia się szansa na zmianę i coś, co można nazwać szczęściem, tyle że płacą za to wysoką cenę – śmierć, porzucenie rodziny i kraju, naruszenie zaufania najbliższej osoby.
Jeśli spojrzeć na fabułę powieści, właściwie żadna z tych kilku historii miłosnych nie kończy się hollywoodzkim happy endem, jednak rzeczywiście każda z postaci dostaje swoją szansę na chwilę intymności i oddaje drugiemu człowiekowi dar przynależności do właściwego miejsca i osoby. U Houellebecqa związek to piekło, nie można szukać pocieszenia w drugim człowieku, wszystko oparte jest na mechanicznym seksie. W „Samotnych miłościach” jest inaczej, ludzie są dla siebie wybawieniem, mogą sobie nawzajem nadać znaczenie, nawiązać prawdziwy dialog, intymność – to trochę jak cud, nie zdarza się w życiu zbyt często. Nawet jeśli jesteś otwartą osobą, ile prawdziwych rozmów odbywasz w miesiącu? Ile prawdziwych relacji nawiązujesz w życiu? Dla mnie spotkanie takiej osoby jest większym cudem niż rozstąpienie się Morza Czerwonego.

Jesteśmy więc skazani na wieczne rozczarowanie?
Nie, ale mamy niewielkie szanse. Taki mój książkowy burmistrz to przykład mężczyzny odnoszącego sukcesy, ale niekochanego przez żonę, pozwalającego sobie na fantazjowanie o rosyjskich imigrantkach, które przyjadą do miasta i nagle odmienią jego życie...

Tymczasem nieoczekiwanie przybywa grupa starszych osób, wśród których nie ma nikogo, kto spełniłby jego oczekiwania. Akcja książki rozgrywa się w połowie lat 90., kiedy rosyjska imigracja płynęła już do Izraela szerokim strumieniem.
Kiedy dorastałem, w latach 80., mieliśmy taki slogan: „Pozwólcie naszym wyjechać”. W Hajfie wychodziliśmy na demonstracje, domagając się, by władze ZSRR w końcu zgodziły się na ich wyjazd. Potem, gdy już zaczęli przyjeżdżać – w sumie ponad milion osób – okazało się, że wolą rozmawiać ze sobą po rosyjsku, zajęli dobre posady, co zrozumiałe, bo przecież byli utalentowanymi i dobrze wykształconymi ludźmi.

Ale dla wielu Izraelczyków nie byli wystarczająco Żydami. Nie obchodzili żydowskich świąt, stawiali choinki w oknach, to musiało niektórym podnosić ciśnienie.
Dla mnie to bez znaczenia, ale rzeczywiście sporo Izraelczyków to irytowało, sądzili też, że rosyjscy imigranci nie są wystarczająco wdzięczni, uważają się nawet za lepszych – co przecież w wielu wypadkach było absolutnie uzasadnione. Teraz to się zmienia, wyrosło nowe pokolenie, jest coraz więcej mieszanych małżeństw. Jednak wtedy Izraelczycy fantazjowali o imigrantach, a gdy już się pojawili, wielu stwierdziło: „nie do końca tego się spodziewaliśmy”. W Europie nikt tak naprawdę nie marzy o syryjskich przybyszach, ale w Izraelu podejście do imigracji jest inne – to dzięki niej mamy państwo, chociaż jest w tym też coś ironicznie drażniącego. Niby wszyscy tego chcą, ale kiedy konkretni ludzie się pojawiają, coś zaczyna szwankować. Tak było w latach 50. z żydowskimi imigrantami z państw arabskich i Afryki Północnej, którzy byli uważani za gorszych Żydów, nie rozumiano ich, prześladowano. W mojej książce przykładem takiego przybysza ze Wschodu jest burmistrz Danino, który odpłaca rosyjskim imigrantom tym samym co spotkało kiedyś jego.

Co dziś najbardziej dolega Izraelowi?
Herzl nie zdawał sobie sprawy, że Syjon to nie tylko kraj Żydów, ale również Palestyńczyków, że oba te narody roszczą sobie prawa do tej ziemi. To, że nie potrafimy rozwiązać tego konfliktu, zapędziło cały ten syjonistyczny projekt w bardzo niebezpieczne rejony, a nawet oddaliło od pierwotnych zamiarów Herzla, czyli liberalnego, spokojnego, twórczego kulturalnie, otwartego państwa. Zawodzimy jako społeczeństwo, stając się coraz bardziej rasistowskim, pełnym niechęci i strachu wobec obcych. Mając do wyboru strach czy zaciekawienie, starałem się zawsze sam wybierać to drugie, tego też uczyłem moje córki. Jednak dziś jest tyle powodów, by się bać. W mojej okolicy ostatnio dwa razy kogoś dźgnięto nożem, córki boją się chodzić do szkoły na piechotę, mówią „ci Arabowie”, atmosfera jest straszna.

Minister edukacji zakazał wydania książki o miłości żydowskiej dziewczyny i palestyńskiego chłopaka, bo jego zdaniem nie powinno się zachęcać do tego rodzaju związków. Takie idiotyczne decyzje, rasizm, wyrastają z wciąż nierozwiązanego konfliktu. Ekstremiści po obu stronach wykorzystują sytuację i doprowadzają to państwo do szaleństwa, okrucieństwa, obniżenia standardów moralnych. To, co dzieje się w moim kraju, jest haniebne. Dla obu stron.

Co ma pan na myśli?
Dwa przykłady. Młody Palestyńczyk wchodzi na żydowskie osiedle [na terenie Autonomii Palestyńskiej – AZ], chce kogoś zabić, dostaje się do mieszkania, widzi kobietę – powinien zadziałać instynkt pierwotny, że należy ją chronić. Ale chłopak działa wbrew naturze, zabija kobietę, matkę na oczach jej dzieci. Z drugiej strony mamy żydowskich ekstremistów wrzucających koktajle Mołotowa do palestyńskiego domu, zabijających bezbronne dziecko czy wcześniej palących żywcem palestyńskiego nastolatka. Jak można po czymś takim ze sobą żyć?

Z ostatnich sondaży wynika, że dwie trzecie Izraelczyków chce, by władze usiadły do stołu i w końcu się dogadały, ale też tylko jedna trzecia wierzy, że to się uda. A przecież to ci sami ludzie na tę ekipę głosowali.
Nasz premier to bardzo utalentowany manipulator strachem i dopóki on będzie u władzy, jestem przekonany, że żadnych zmian nie będzie. Jednak – co pocieszające – nie będzie rządził w nieskończoność. Jestem przekonany, że nadejdzie czas na odważniejsze, a jednocześnie mocno stąpające po ziemi przywództwo w Izraelu. Nie potrzebujemy marzycieli opętanych ideą, ale kogoś, kto potrafi zapewnić długotrwałe bezpieczeństwo. W tym sensie nie jestem typowym przedstawicielem lewicujących izraelskich intelektualistów, zadowalających się hasłem „zakończyć okupację”. Już raz się wycofaliśmy i niczego dobrego to nie przyniosło. Jednak sondaże nie kłamią, ludzie naprawdę chcą żyć w normalnym i spokojnym kraju, tylko nie wierzą, że oddanie terytorium doprowadzi do polepszenia sytuacji. By ich przekonać, że może być inaczej, trzeba budować zaufanie po obu stronach stołu. Dziś to się nie ma prawa udać, ale wierzę, że zmiany są możliwe.

rozmawiała Agnieszka Zagner

***

Eshkol Nevo – ur. w 1971 r. w Jerozolimie, jest wnukiem byłego premiera Leviego Eshkola (zarówno Eshkol, jak i Nevo, to kolejne przybrane nazwiska). W Izraelu wydano pięć jego powieści. „Samotne miłości” to trzecia wydana w Polsce – wcześniej ukazały się: „Do następnych mistrzostw” i „Neuland”.

Polityka 12.2016 (3051) z dnia 15.03.2016; Kultura; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Gdzie ta mykwa?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama