Jarosław Kaczyński rzucił propozycję: „Zbierzmy pieniądze na jeden lub dwa wielkie hollywoodzkie filmy, które pokażą, jak naprawdę wyglądała wojna w Polsce”. W języku Hollywood taka wielka produkcja nosi miano blockbustera. W latach 40. oznaczało bomby lotnicze zdolne do niszczenia całych kwartałów miast, potem zaczęto tak nazywać dobrze odbierane przez publiczność filmy. A jeszcze później (i tak już zostało) produkcje o ogromnym budżecie, w spopularyzowanie których zaangażowana jest cała medialna machina studia filmowego.
Niestety, nigdy z góry nie wiadomo, który z filmów zadziała jak blockbuster. „Avatar” Jamesa Camerona okazał się hitem wszech czasów, choć specjaliści nie przewidywali takiego sukcesu. Jego produkcja kosztowała 425 mln dol., z powrotem do kasy wpłynęło blisko 3 mld. Ale już „John Carter” za 275 mln ledwo się zwrócił finansowo, a wizerunkowo został oceniony jako porażka Disneya. Pamiętając o tym, przyjrzyjmy się możliwościom realizacji filmu inspirowanego polską historią, który popchnąłby światową publiczność w Nowym Jorku, Paryżu i Pekinie do kin.
Pierwsze sygnały nie są najlepsze. Widownia na świecie z roku na rok coraz mniej chętnie ogląda duże produkcje historyczne. Z o wiele większym napięciem czeka na filmy science fiction, „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy” mogą stać się najbardziej kasowym filmem w historii kina, bijąc nawet „Avatara”. Tylko że w towarzyszących wszystkim częściom „Gwiezdnych wojen” napisach początkowych „Dawno temu, w odległej galaktyce...” nie ma na razie miejsca na polską, jeszcze zbyt hermetyczną historię.
Mówiąc wprost, jeżeli film oparty na prawdziwych wydarzeniach z przeszłości przyjechałby do Hollywood z obcego państwa, to reakcją byłoby prawdopodobnie cofnięcie mu wizy.