Z Europy uczyńmy strzeżone osiedle, w którym najwyższym domem będzie wszechobecny lęk. To bardzo logiczne, co podpowiadają wojna i Realpolitik: na nowo rozpoznajmy, kto „obcy”, kto „swój”, z paszportów uczyńmy prawdomówne księgi, odizolujmy dobrych od złych, zakreślmy wyraźne granice języków, Bogów i ras. I najważniejsze: niech nam ręka nie zadrży. Bombardujmy, szukajmy spokoju w ślepej zemście, ścierajmy na pył antyświat i płońmy świętym gniewem w hekatombie śmiercionośnych głowic. (Ceny ropy znów poszły ostatnio w górę).
Ja naprawdę wszystko rozumiem, choć jedyne, co przychodzi mi na myśl w ostatnich dniach, to wspomnienie. Nic więcej nie umiem... na nic więcej mnie nie stać... Żądni zdrowej zemsty militarystyczni kaznodzieje, kowboje starotestamentowych praw dostrzegą w tym karygodną oznakę słabości, a w najlepszym razie – egzaltację politycznie poprawnego buraka. I to w chwili, gdy trzeba pierdolnąć pięścią w stół i ryknąć: no pasaran! (Niechby tam w Bataclan była twoja matka, twoja córka, niechby, och, inaczej byś śpiewał, inaczej byś gadał).
Ale gadam: wspomnienie, obrazek sprzed lat. Jest 1990 r., czasu szmat. Wali się mur berliński, trzeszczą zimnowojenne granice, Europa Wschodnia uczy się gorączkowo wolności, a ja, jako 18-latek, wyruszam w swoją pierwszą podróż na Zachód, w ramach wymiany młodzieży między Warmią i Mazurami a bretońskim departamentem Côtes-d’Armor. Z rozdziawioną gębą, z wielką ekscytacją, wiozę ze sobą cały tobół kompleksów młodego chłopaka z komunistycznej puszki, z jarzeniowej pustki blokowisk, z gorszego, stygmatyzowanego świata, z Czarnego Lądu biednej, zniewolonej Europy. Jest nas spora grupka – Kolumbów ersatzów, artefaktów, podróbek. Podróżujemy autokarem przez pół Europy, wyżerając oczami widzialne cuda, by w Paryżu przesiąść się do mitycznego TGV.