Sama poznańska ekspozycja to typowy „gotowiec” objeżdżający różne kraje. W tym wypadku po to, by poprzez sztukę reklamować walory Normandii i – być może – zachęcić widzów do turystycznej wyprawy w ten rejon Francji. Trzeba jednak przyznać, że do kuszenia zabrano się fachowo, nęcąc nazwiskami tej miary, co Delacroix, Monet czy Renoir. Przy okazji jednak wystawa kieruje uwagę na jeden z największych fenomenów sztuki XIX w. – wybuch zainteresowania pejzażem i, co za tym idzie, malowanie w terenie.
Oczywiście pejzaże pojawiały się w malarstwie wcześniej, podobnie jak i twórcy podglądający bezpośrednio przyrodę. Zwykle jednak kończyło się na rysunkowych szkicach, które dopiero w zaciszu pracowni były przerabiane na pełnowartościowe obrazy. Dość zgodnie uznaje się, że pierwszeństwo w tworzeniu na wolnym powietrzu należy się angielskim malarzom pejzażowym, z Johnem Constable’em na czele. Historycy doszukali się nawet, że jedno z jego dzieł, „Budowa łodzi w pobliżu Flatford Mill” (1815 r.), w całości powstało na wolnym powietrzu, co wówczas stanowiło jeszcze precedens.
Zaczęło się od farb w tubkach
Dopiero dwa, wydawałoby się banalne, wynalazki z pierwszej połowy XIX w. na oścież otworzyły drzwi pracowni. I na dobre pozwoliły artystom bez ograniczeń cieszyć się malowaniem pod słońcem lub pod chmurką. Pierwszy to pomysł na pomieszczanie farb w tubkach: łatwych i lekkich w transporcie, możliwych do użycia w każdej chwili, a powstrzymujących wysychanie zawartości. A drugi, to lekkie przenośne sztalugi ze składanymi nóżkami i ze specjalnym pudełkiem na farby, przybory malarskie i płótna (papier). Ten ekwipunek sprawił, że bez szczególnej kondycji fizycznej (głodujący malarze często bywali lichego zdrowia) i bez obaw o nagłą zmianę pogody można było wędrować bezdrożami w poszukiwaniu najlepszego pejzażowego kadru.