Cali w przewodnikach, selfies i grupowych wybuchach śmiechu. W końcu zaraz zobaczą kolejne muzeum na swoim szlaku. Będzie jak zwykle: kolejka, bilet, głowa w prawo, głowa w lewo. Potem obiad w restauracji, kolejna atrakcja. Wycieczki wylewały się wręcz na dość spory placyk i rozpierzchały w poszukiwaniu toalet, picia i ławki do siedzenia.
Przed punktem informacyjnym zainstalowano zraszacze, w tym sezonie Polskę nawiedziły upały. Kilka zmyślnych szlauchów zawieszono na drągach. Wytwarzały delikatną mgiełkę, która spadała na plecy spoconych turystów. To był mój pierwszy gest niepatrzenia. Mgiełka wody od razu skojarzyła mi się z gazem rozpylanym nad głowami ludzi. Odrzuciłam od siebie ten obraz, uznając go za dowód przewrażliwienia. Taki moment, w którym wszystko nam się ze wszystkim kojarzy. Pewnie przez polskie imaginarium symboli. Piec, wagon, komin. But, brama, druty. Gaz. Wyrazy obciążone kontekstem. Nie do odklejenia.
Leciała więc ta mgiełka na twarze ludzkie, a ja odwracałam wzrok. Nie chciałam uwierzyć, że w takim miejscu ktoś zrobił tak drastyczną instalację. Nie chciałam uwierzyć, że zwykła woda potrafi mi się skojarzyć z Holocaustem. Czy to przesada, co zrobić z jednoznacznymi skojarzeniami, wyprzeć się ich? Udać przed sobą, że się czegoś nie widziało, jak się to dokładnie widziało? Klika tygodni później o orzeźwiającej wodzie pisały wszystkie izraelskie dzienniki. Że niefortunny pomysł, że obraza pamięci. Nie miałam satysfakcji, że nie tylko ja miałam skojarzenia z komorą gazową. Tu nie ma żadnej satysfakcji.
W końcu przydzielono nam przewodniczkę w języku angielskim, bo byłam z amerykańską rodziną. Moja przyrodnia siostra ma 16 lat i mieszka daleko stąd, a jednak chciała wiedzieć. Tak nam powiedziała: chcę wiedzieć. Dobrze, powiedzieliśmy, to jedziemy do Polski.