Przeżyłem zdjęcia
Jak walczyliśmy w irackiej Karbali? – nowy polski dramat wojenny wchodzi do kin
Janusz Wróblewski: – Mówi się, że bitwa w irackim mieście Karbala podczas islamskiego święta Aszura w 2004 r. była największą i najkrwawszą walką stoczoną przez polskie siły zbrojne po drugiej wojnie światowej. Ile w tym prawdy?
Krzysztof Łukaszewicz: – Taką tezę stawiają Marcin Górka i Adam Zadworny, autorzy zbioru reportaży „Psy Karbali” poświęconego oblężeniu City Hall. Potwierdzają ją żołnierze uczestniczący w bitwie oraz podpułkownik Grzegorz Kaliciak dowodzący obroną City Hall w czasie szyickiego powstania, który był naszym konsultantem. Inna sprawa to przeniesienie tych wydarzeń na ekran. Nie robiłem dokumentu, tylko fabułę inspirowaną książką.
Nie wszystkie pokazane w filmie zdarzenia miały miejsce?
Fakty się zgadzają. Ale scaliliśmy na potrzeby filmu kilka sytuacji rozłożonych w czasie. Na przykład obok wątku obrony City Hall mamy historię sanitariusza niesłusznie oskarżonego o tchórzostwo na polu bitwy, która w rzeczywistości wydarzyła się później.
Dlaczego o tej bitwie tak mało się wie?
Gdyby do mediów przedostała się wtedy informacja, że Polacy biorą udział w ciężkich walkach w Karbali, gdzie ginie kilkadziesiąt osób dziennie, natychmiast uaktywniliby się przeciwnicy wojny w Iraku. Padłyby oskarżenia, że celowo nie nagłaśnia się liczby ofiar, np. po naszej stronie, choć akurat City Hall został obroniony bez strat. Przebywaliśmy tam z misją stabilizacyjną. Mieliśmy chronić szpitale, szkolić policjantów, a nie pchać się w regularną wojnę i ciężkie walki w mieście. W Hiszpanii po ujawnieniu, że kilkunastu hiszpańskich żołnierzy zginęło w pułapce, zmienił się rząd. Protesty były tak silne, że w ciągu jednego dnia zapadła decyzja o wycofaniu hiszpańskich wojsk z Iraku. W Polsce sytuacja mogłaby się powtórzyć.
Sprawę próbowano wyciszyć?
Utajniono ją decyzją dowództwa sił sprzymierzonych w Iraku.
W filmie pojawia się wprawdzie ważna postać arabskiego policjanta współpracującego z Polakami, ale racje strony szyickiej – o co oni walczą – nie zostają wyjaśnione. Dlaczego?
Woleliśmy przyjąć punkt widzenia cywila, miejscowego, który nie opowiada się po żadnej ze stron. Walczy o przetrwanie i życie swojej rodziny. Wojna w Iraku była, wciąż jest, skomplikowana. Nie ma jednej racji. Zwłaszcza po stronie przeciwników podzielonych na różne frakcje, mających różne cele polityczne, wizje. Są szyici, którzy walczyli z legalnym rządem irackim, a teraz stanowią jego część. Są sunnici, których część popiera Państwo Islamskie, a część nie. Do tego dochodzą Kurdowie. A „Karbala” to nie film o ekstremistach ani ku chwale naszej ojczyzny, tylko historia gatunkowa ukazująca, w co polski żołnierz został w Iraku wpakowany, z jaką „sumą strachów” musiał się zmagać.
Dzisiaj już wiadomo, że inwazja i obalenie Saddama Husajna były aktem agresji. Broni masowego rażenia nie znaleziono. Zginęło za to ponad pół miliona cywili. Braliśmy udział w brudnej wojnie?
Ocenę zostawmy historykom i widzom. Z punktu widzenia żołnierzy to był dobry poligon. Zdobyli doświadczenie nieosiągalne gdzie indziej. Prawdę mówiąc, to jedyny pożytek z tej misji.
Kim byli polscy żołnierze w Iraku: okupantami, wyzwolicielami, sojusznikami Amerykanów, naiwniakami?
Nie odpowiem na to pytanie. Może z wyjątkiem „naiwniaków” wszystkim po trochę… Przedstawiam losy poszczególnych żołnierzy, którzy ponoszą konsekwencje decyzji politycznych. Zostali wysłani średnio przygotowani, musieli przetrwać w piekle.
Amerykanie, rozliczając się z irackiej traumy, nakręcili takie filmy jak „Jarhead”, „The Hurt Locker”, „Bitwa o Irak”, w których obwiniają się za ten konflikt. Pan tej kwestii nie porusza.
Pierwszy film o powstaniu warszawskim nie mógł opowiadać o dobrym Niemcu, tak samo nasz film, pierwszy raz podejmujący tematykę udziału polskich wojsk na Bliskim Wschodzie, nie mógł się koncentrować na subtelnie zróżnicowanych postawach. Ani stawiać pytań, po co tam pojechaliśmy i czy to dobrze czy źle. Ani mówić o zmaganiach ze stresem pourazowym. Oliverowi Stone’owi zrzucenie ciężaru wojny w Wietnamie zajęło dobrych kilka lat. Nakręcił o tym trzy filmy. Pierwszy, „Pluton”, to typowy gatunek wojenny opowiadający o zmaganiach z przeciwnikiem i samym sobą... Tak jest też w przypadku „Karbali”. Dla mnie ważne było pokazanie, co szeregowi żołnierze przeżywali na misji stabilizacyjnej. Nie chciałem publicystyki, która zresztą silnie inspirowała dwa moje pierwsze filmy: „Lincz” i „Żywie Biełaruś!”. „Karbala” to czyste kino gatunkowe.
W polskim kinie ostatnich dwóch dekad nie było w zasadzie przykładów opowiadania o współczesnych konfliktach zbrojnych. Z wyjątkiem „Demonów wojny” Pasikowskiego filmów wojennych się nie robiło.
„Karbala” jest pierwszym polskim filmem tego typu, bo wcześniej producenci, a jeszcze bardziej reżyserzy, bali się podjęcia ryzyka kręcenia wojennych widowisk za 2,5 mln dol., skoro Amerykanie robią takie filmy za sto… Podjęliśmy duże ryzyko, kręcąc scenariusz wojennego filmu, i to jeszcze dziejącego się w Iraku, za tak niewielkie pieniądze. Dokonaliśmy tego w 34 dni zdjęciowe – tyle ile przeznacza się na realizację skromnego filmu obyczajowego z trójką aktorów w Warszawie.
Film wygląda, jakby włożono w niego 10 mln dol. Jakim cudem się udało?
To zasługa przede wszystkim zdolnego scenografa Marka Warszewskiego („Miasto 44”) i pracującego niesłychanie szybko, przy równie dobrej jakości operatora Arka Tomiaka i jego ekipy. Ja sam, po swoich doświadczeniach z serialami, nie mam problemu z realizacją 7–8 scen dziennie. Ale z reguły, zanim kończyłem inscenizować, cała technika operatorska już stała gotowa, na nic nie musiałem czekać… No i produkcyjnie udało nam się część zdjęć zrobić w Jordanii. Bez tego film nie wyglądałby dobrze.
Podobno przeżyliście tam koszmar?
Zaplanowane mieliśmy 8 dni. Pierwszego rozchorował się aktor Antek Królikowski. Był hospitalizowany, wrócił na plan, bo musiał dograć swoje sceny, nie było ich na kiedy przenosić. Celnicy przetrzymali nasze pojazdy wojskowe transportowane morzem o tydzień dłużej, więc zamiast 8 dni mieliśmy je tylko przez cztery. Dotarły dopiero w połowie zdjęć. W porze obiadowej zawsze schodził się tłum gapiów, uchodźcy z Palestyny i Syrii, jakieś dzieci. Gdy prosiło się ich grzecznie, by zeszli z pola widzenia kamery, było OK. Ale za chwilę znów się schodzili, trzeba było bardziej stanowczo… Do awantury krok, policja jordańska brała nogi za pas, a my musieliśmy się ewakuować i kończyć rozgrzebane sceny w bliskich planach po drugiej stronie miasta.
Nie lepiej było pojechać do Maroka, gdzie są świetne wyposażone studia filmowe?
Świetne, ale drogie, nie było nas stać… Najpierw myśleliśmy o Egipcie, bo tanio, wspaniałe dekoracje w środku pustyni, ale jak miało dojść do podpisania umowy, wszystko okazało się o 20 proc. droższe i na dodatek wybuchła rewolucja. Już rozpoczynając zdjęcia w Polsce, porozumieliśmy się z konsulem Kurdystanu w Polsce. Zależało im na wspólnym przedsięwzięciu z unijnym krajem. Umowy na współpracę były już podpisane, ale po miesiącu Kurdystan zaatakowali dżihadyści, podeszli pod stolicę, Irbil, i złudzenia o bezpiecznym Kurdystanie, jak nas zapewniano, pękły jednego dnia. Potem upatrzyliśmy sobie południową Turcję, na granicy z Syrią, to wybuchły walki na pograniczu, w Kobane i Turcy, tam gdzie chcieliśmy kręcić, ogłosili stan wyjątkowy. Wszystkiemu winni islamiści…
Sztuka improwizacji była panu bliska?
Dzięki niej przetrwaliśmy w Jordanii. Wszystkie przejazdy robiliśmy na żywca, bez pozwolenia. Błagaliśmy o zabezpieczenie kilku bram, żeby nikt stamtąd nie wyskakiwał w trakcie ujęcia, a reszta w autentycznym ruchu. Najbardziej spektakularnej sceny dziejącej się w palestyńskiej dzielnicy w święto Aszura z dwustoma ociekającymi czerwoną farbą-krwią statystami, tnącymi się rytualnie po czołach, nie udało się sfilmować. Gdy poprosiłem, żeby tłum zaczął się modlić, wyszedł z meczetu jakiś miejscowy duchowny, muezzin, i oskarżył nas o wyśmiewanie się z ich religii. Zdołaliśmy nakręcić cztery ujęcia, potem obrzucono nas kamieniami.
Wróciliśmy do hotelu, zostały cztery godziny słońca, więc postanowiliśmy je wykorzystać do zrobienia kluczowej sekwencji zagubienia polskiego żołnierza w mieście. W ciągu dwóch godzin dojechało 40 statystów. Wyrobiliśmy się w kolejne dwie godziny ze sceną z siódemką aktorów, kilkoma bułgarskimi kaskaderami, strzelaniem, biciem, gromadą miejscowych statystów rzucających kamieniami, przy których nie zawsze był tłumacz, więc trzeba było tłumaczyć na migi... A to scena, bez której nie ma filmu, planowana na cały dzień! I kręć tu w dwie godziny! Tak to wyglądało cały czas. Gdy Amerykanie kręcą film w Jordanii, przywożą ze sobą walizkę pieniędzy i rozdają je pięciu miejscowym klanom. W ten sposób kupują sobie spokój na ulicy. Nas nie było stać na rozdanie 50 tys. dol., więc zaczynaliśmy kręcić o świcie, a potem musieliśmy wiać.
Powiedział pan: 34 dni zdjęciowe, ale produkcja trwała w sumie prawie pięć lat.
W 2010 r. napisałem pierwszą wersję scenariusza. We wrześniu 2012 r. przez pięć dni zaimprowizowaliśmy pierwsze nagrania we wnętrzach. Poszło milion złotych, a potem aktor grający główną rolę się wycofał i z pięciu dni cztery poszły do kosza. Prawie bańka w plecy na starcie… Ocalały tylko sceny z Antkiem Królikowskim, młodszym o dwa lata niż w reszcie filmu, i parę ujęć na bliskich planach ze Zbyszkiem Stryjem w roli generała, a plany bliskie, bo obok siedział Andrzej Chyra, któremu z kolei terminy nie pozwoliły zagrać swojego wyrazistego epizodu…
Przez cały kolejny rok szukaliśmy sposobów na reaktywowanie projektu. W 2014 r. otrzymaliśmy dotację PISF, wparcie z Agory/Nextu. Producent Włodzimierz Niderhaus (dyrektor Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych w Warszawie – red.) polecił zaczynać, a o brakujące fundusze mieliśmy walczyć dalej… Znaleźliśmy fajną lokalizację w Opolu w kopalni margla. Pustynia jak w Iraku. Na Żeraniu Marek Warszewski wybudował dekorację City Hall i tam powstały główne sceny batalistyczne z efektami pirotechnicznymi. Dekoracja była fantastyczna, wystrzelaliśmy najwięcej amunicji od czasów „Kaliny czerwonej” chyba... Na Jordanię zbieraliśmy pieniądze kolejne pół roku. Jak już tam byliśmy, potwierdziły się wszystkie najgorsze przypuszczenia.
Uparł się pan, żeby film skończyć.
Miałem silną motywację. „Karbala” znaczy dla mnie być albo nie być w zawodzie. Gdybym zepsuł ten film, nikt by mi nie dał pieniędzy na następny. Ratowałem się pomysłowością, hartem ducha ekipy.
Scenariusz od początku zakładał bohatera zbiorowego?
Opowiadaliśmy zawsze przez dwie główne postaci: znużonego, chcącego za wszelką cenę przetrwać, ale z charyzmą kapitana Kalickiego, granego przez Bartka Topę (chciał się przekonać, czy dotrzymam słowa i dam radę w ogóle zrealizować film tak, jak został zapisany w scenariuszu), oraz sanitariusza oskarżonego o zdradę w wykonaniu Antka Królikowskiego. Dlatego opowieść jest spójna. Był jeszcze trzeci wątek, polskiego archeologa przyjeżdżającego inwentaryzować zabytki (też na faktach – brytyjskie tabloidy oskarżyły naszych, że niszczą zabytki w polskiej strefie stabilizacyjnej), ale z powodów finansowych musieliśmy z niego zrezygnować. W obsadzie mamy jeszcze Bułgara Hristo Shopova, który grał Piłata w „Pasji” Gibsona. A dzięki kompozytorowi Cezaremu Skubiszewskiemu wokalizy wykonuje w filmie zaprzyjaźniona z nim Lisa Gerrard.
Skłonność do zajmowania się kontrowersyjnymi, nośnymi medialnie tematami to efekt pańskiego wykształcenia dziennikarskiego?
Inspirują mnie historie wzięte z życia, które bolą. Jeżeli stykam się z krzywdą ludzką, jak w przypadku chłopaków z „Linczu” czy braku zasłużonej chwały weteranów z City Hall, którym zakazano mówić o bitwie, albo sanitariusza, który został niesłusznie oskarżony o tchórzostwo na polu bitwy, to widzę w tym materiał na film.
Jako reżyser jest pan samoukiem?
Tak się złożyło. Mając 21 lat, pojechałem na plan „Ogniem i mieczem”, żeby zobaczyć, jak się kręci dużą historyczną superprodukcję. Przypatrywałem się z boku, potem wolontariat przekształcił się w asystenturę u Hoffmana. Potem praca jako drugi reżyser, m.in. u Ryszarda Bugajskiego przy „Generale Nilu”, który dopuścił mnie do współpracy scenariuszowej. I tak krok po kroku, a potem pokusa, żeby spróbować zrobić film samodzielnie, podjąć ryzyko pracy już na własne konto… Pierwszy film nauczył mnie, jakich błędów nie popełniać. Drugi też pewne rzeczy zweryfikował. Przy trzecim już marginesu błędu nie było.
Kiedy poczuł pan w sobie żyłkę reżysera?
Gdy aktorzy zaczęli mnie słuchać i mówić zdania, które napisałem w scenariuszu, to fajne uczucie... Bywało, że zostawałem sam na planie zdjęciowym albo reżyser się spóźniał, bo skądś dojeżdżał, i musiałem robić próby inscenizacyjne. Wtedy nabrałem pewności siebie. Jeżeli wiesz, że sobie poradzisz, to to robisz. Najpierw gorzej, potem coraz lepiej.
Pana „Żywie Biełaruś!” jest ewenementem. Takiego filmu o dławieniu opozycji i fali w wojsku białoruskim nie było. Jak wyglądała jego dystrybucja za wschodnią granicą?
Z cichą aprobatą producenta film został udostępniony w internecie. Miał milion wejść, czyli obejrzało go ponad milion Białorusinów. Pokazywała go też telewizja Biełsat. Reakcje były różne. Opozycjoniści skarżyli się, że są przedstawieni jako przegrani, z kolei reżimowcy uznali film za obrazoburczy, bo z pięknego kraju mlekiem i miodem płynącego zrobiliśmy Koreę Północną. Tymczasem wszystko oparliśmy na faktach i dokumentach. Pokazowy proces ukraińskiego reżysera Olega Sencowa wyglądał identycznie. Sam Łukaszenka w ramach rewanżu nakazał zrealizować odpowiedź na nasz film. Wynajęto brata Julii Roberts Erica Robertsa, który wyreżyserował dramat o dwóch skłóconych braciach: propaństwowcu i opozycjoniście, którzy próbują się dogadać. Wpompowano kupę kasy, ale koledzy z opozycji białoruskiej mówią, że trochę zakalec powstał, mówiąc delikatnie.
W Polsce „Żywie Biełaruś!” nie zrobił kariery, choć powinien. Dlaczego?
Trochę ukręcił filmowi łeb białoruski ambasador. Wystosował protest do polskiego premiera i prezydenta, że to obraz szkodliwy dla przyjaznych stosunków między naszymi narodami, więc nie należy go wspierać. Żadna państwowa instytucja nie chciała wziąć patronatu. W Sejmie nie odbył się pokaz, a większość filmów dotowanych przez PISF ma takowe. Jedynymi politykami, którzy nie bali się przyjść na premierę, byli Grzegorz Schetyna i Tadeusz Mazowiecki. A tak w ogóle to ciszej nad tym filmem, bo Europa ma gdzieś resztki białoruskiej opozycji, ważny jest Łukaszenka, nie można go drażnić, a jego OMON-owców szkolą oficjalnie niemieccy policjanci. A potem ci OMON-owcy ganiają opozycję…
Jest pan zadowolony z tego filmu?
Miał swoją siłę, wzruszał, może zabrakło nowoczesnego myślenia o obrazie, trochę tempa, ale zdechł z powodu tego, że nikt nie chciał zadzierać z Łukaszenką. Do głównego konkursu w Gdyni film też się nie zakwalifikował, widocznie były lepsze. Debiutancki „Lincz” zresztą także nie, choć dostał nagrodę w Koszalinie, był w konkursie debiutów na festiwalu warszawskim. Ale jak się nie ma dyplomu i pozostaje z boku wszelkich organizacji twórców filmowych, to trzeba znacznie bardziej udowadniać, że się nadajesz do zawodu…
Opozycja białoruska ma coś teraz do powiedzenia?
Jest rozczłonkowana. Wszyscy ich opuścili. Nasz film stanowi chyba podzwonne dla tego ruchu, który został rozdrobniony.
Jako autor „Żywie Biełaruś!” miał pan jakieś kłopoty?
Na drzwiach mojego mieszkania wymalowano celownik. Przez pewien czas ktoś za mną chodził. Ale nikt mnie nie napadł, więc nie zgłaszałem tego policji. Dobrze, że się na tym skończyło. Zobaczymy teraz, jak na „Karbalę” zareagują dżihadyści.
Boi się pan?
Zrobiłem wojenny film w 34 dni, przeżyłem zdjęcia w Ammanie ze statystami, bez tłumacza, lubię opozycję białoruską… Więc się już nie boję.
rozmawiał Janusz Wróblewski
Krzysztof Łukaszewicz (ur. 1976 r.) – reżyser i aktor. Absolwent Wydziału Ekonomii i Zarządzania Uniwersytetu Szczecińskiego oraz Dziennikarstwa i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Fachu uczył się m.in. od Jerzego Hoffmana przy „Ogniem i mieczem”, był drugim reżyserem seriali „Londyńczycy 2” i „Glina”. Debiutował w filmie fabularnym dramatem sensacyjnym „Lincz” (2010 r.), który wygrał festiwal debiutów w Koszalinie. „Żywie Biełaruś!” uznano za najlepszy film sekcji Panorama na festiwalu w Gdyni.